czwartek, 23 maja 2019

Naoglądałam się dokumentów 3

Hello!
Zbliża się sesja więc wpisy będą, kiedy będą, ale będą. A dziś kolejna porcja filmów dokumentalnych, które obejrzałam ja, abyście Wy nie musieli. Ale mogli, bo nie wszystkie są złe, a wszystkie są na Netflixie.




Tokyo Idols


Przyznaję się bez bicia, zobaczyłam Tokyo, zobaczyłam Idols i już kliknęłam. A sam film jest zasadniczo o idolkach. Główna bohaterka ma 20 lat, ale jak na tę profesję  to jest już starsza. Niektóre tańczące i śpiewające dziewczynki mają po13 lat. Albo i mniej. A ich głównymi fanami są panowie w wieku ich ojców. Czyż nie brzmi to strasznie i złowieszczo? Owszem brzmi. To jest taki typ dokumentu o Japonii, w trakcie oglądania którego, człowiek bardzo nie chce oceniać tego postępowania i myśli sobie "to inna kultura, inna mentalność, inni ludzie", a poza tym to tylko opowieść o wycinku pewnego zjawiska. I, gdy już się przeskoczy ten oceniający poziom, to można posłuchać, że mamy tych dziewczynek czy rodzice głównej bohaterki je wspierają i ich pilnują.

Oni przynajmniej brzmieli przekonująco, w przeciwieństwie do, bodajże, trzynastolatki zapytanej o to, czy nie obawia się tych panów w średnim wieku i która odpowiedziała, że nie. Jej nie uwierzyłam.

Ale Rio, bo tak ma na imię główna bohaterka, wydawała się za to całkiem zadowolona z tego co robi.
Najlepszym elementem całego dokumentu były wypowiedzi zaproszonych do udzielenia wywiadów ekspertów, znaczy gadające głowy. Bo mówiły naprawdę ciekawe rzeczy. Szczególnie jedyna kobieta w tym gronie oraz socjolog. Chociaż trzeba wziąć dużą poprawkę na to, co mówili. Bo widzowi po obejrzeniu tego filmu (czy podobnego) wydaje się, że skala pokazywanego zjawiska jest bardzo ogromna, powiedzmy dotyczy całej Japonii i wszędzie się tak dzieje. Szkoda, że nie podano jakiś danych liczbowych, bo można by to jakoś mniej więcej zweryfikować. Bo może to jednak jest tak ogromna skala?


Historia Funko


O matko. Jak na firmę, która promuje się z hasłem "Fun" i zabawa i zabawki to ten film o niej znajduje się po przeciwnej stronie tych haseł. Jest tak niesamowicie przegadany, że nie wyłączyłam go pierwszych dwudziestu minutach, tylko dlatego, że akurat stałam i kręciłam hula-hop i nie chciałam przerywać, żeby szukać czegoś innego do oglądania.

W tym filmie są prawie same gadające głowy, które nie mówią absolutnie nic ciekawego, a sama historia Funko brzmi jak coś tak prostego, co mógłby zrobić pięciolatek.

Ale potem zaczyna się opowieść o Funko Popach i to już się robi ciekawsze. Może dlatego, że oddaje się głos kolekcjonerom: i dzieciakom, i bokserowi, i aktorom, którzy grali czy grają postaci, które figurki otrzymały, ale może dlatego, że chociaż założyciel Funko wyglądał na naprawdę zabawnego gościa, film trochę pokazał go jednak jak nudziarza, wiec im go mniej tym lepiej. Przy czym dalej: to wciąż są gadające głowy, które sypią takimi oczywistościami i nie mówią nic odkrywczego, że w tym momencie oglądałam ten film dalej (a ciągnął się niemiłosiernie) tylko i wyłącznie z powodu nadziei, że mnie czymś zaskoczy, bo nie wierzyłam, że film o firmie produkującej prawdopodobnie najpopularniejsze obecnie figurki, może być tak nudny.

Musiałam przerwać w połowie, bo już nie dawałam rady słuchać tego gadania.

I prawie chciałam napisać coś lepszego o drugiej połowie, ale nie. Dalej jest dużo gadania i chociaż pokazali niby grafików przy pracy i parę ujęć z fabryki, to wrócili go gadania i pokazywania "znanych" (być może w Ameryce ci ludzie są faktycznie znani, ale dla mnie w większości nie) ludzi, którzy mają swoje Funko Popy i pokazywania kolekcji Funko niezbyt nieznanych ludzi.

W skrócie: nudny, przegadany, a chyba cały budżet poszedł na wielkie białe napisy z nazwami miast i państw, z których pochodzą dane fragmenty filmu. Nie oglądajcie.

Best Worst Thing That Ever Could Have Happened


Jeśli zastanawiacie się, czy gadające głowy mogą być ciekawe i oglądanie ludzi, którzy po prostu opowiadają swoje historie może nie być nudne i męczące - odpowiedź brzmi: może. I ten film to udowadnia. Chociaż z zastrzeżeniem, że choć ostatnio nie ma tu zbyt wiele miejsca, aby o tym pisać, lubię musicale i dość naturalnie mnie interesują, więc być może dla kogoś bez tego wcześniejszego zainteresowania film może nie być aż tak wciągający.

W każdym razie jest to historia musicalu Merrily We Roll Along Stephena Sondheima, który to musical został zdjęty z afisza po 16 przedstawieniach. Nawet najlepsi mogą się potknąć. Film pokazuje drogę tego musicalu z perspektywy aktorów, którzy zostali zaangażowani. A warto zaznaczy, że wszyscy to byli młodzi ludzie, których zgodnie z narracją tego filmu, ale nie ma podstaw, aby jej nie wierzyć, zostali bardzo przez klapę tego musicalu zmienieni. Lonny Prince, który ten film wyreżyserował, był jednym z tych młodych aktorów i być może dlatego inni pojawiający się w filmie aktorzy, czują się tak swobodnie, rozmawiając z nimi, wszystko wygląda na bardzo prawdziwe. Nie dowiemy się co prawda zbyt dokładnie, dlaczego musical się nie udał, a ludzie z niego wychodzili, ale dowiemy się dokładnie, jak aktorzy czuli się, gdy to się działo.

Jeśli choć trochę interesujecie się musicalem to myślę, że powinniście zobaczyć ten film, nie będziecie żałować, sądzę, że dowiecie się nowych rzeczy.

Czy któryś z filmów Was zainteresował i spróbujecie go obejrzeć?
Trzymajcie się, M

2 komentarze:

Jesteście dla mnie największą motywacją.
Dziękuję.
<3