Hello!
Poprzedni wpis o licencjacie był w miarę lekki, łatwy i przyjemny (O pisaniu licencjatu), ale prawda jest taka, że praca nad moim licencjatem pochłaniała dużo mojego czasu, zaangażowania oraz kosztowała mnie więcej stresu niż powinna.
Początkowo wydawało się, szczególnie mojemu promotorowi, że nie będę miała o czym pisać i że to wszystko jest oczywiste. Okazało się to nieprawdą i to na więcej niż jednym poziomie.
Ostateczne brzmienie tematu zostało ustalone dosłownie tuż przed wysłaniem ostatecznej wersji tekstu do promotora. I zasadniczo określenia w nawiasie powinny być odwrotnie, bo początkowo o miejscowych miałam nie pisać. I gdybym tego jednak nie zrobiła, to napisałabym jakąś pracę tylko o nich. Na szczęście nie opisałam wszystkich książek o Korei Północnej, chociaż prawie wszystkie wymieniłam we wstępie. W każdym razie po prawie roku wspominek o temacie mojego licencjatu, oto jest w pełnym brzmieniu. Poza tym ogromnie podoba mi się ta Katedra Polonistyki Stosowanej, bo mam poczucie, że nieźle oddaje to, o czym pisałam.
W każdym razie skończyłam z 41 stronami (drugiego rozdziału), na których analizuję 54 książki, w których występują koreańskie nazwy własne. A to nie całość mojej bibliografii, to jest tylko to, co znajduje się w części analitycznej. Liczby niby robią wrażenie, ale przez bardzo długi czas miałam poczucie, że powinnam napisać więcej, znaleźć więcej przykładów. Nawet, gdy już sobie powiedziałam, że chyba niemożliwe jest, aby znalazła coś, na co nie trafiłam wcześniej, wchodziłam w wyszukiwarkę biblioteki i patrzyłam, co mogłabym jeszcze opisać.
Do tej pory chyba nigdy nie miałam poczucia, że coś, co napisałam nie jest wystarczająco dobre. A teraz tak miałam. Cały czas.
Przyznaję, że im bliżej byłam skończenia pracy, tym bardziej wyobrażałam sobie wściekłych koreanistów, którzy by na mnie krzyczeli, o czym ja w ogóle piszę, że nie powinnam się tym zajmować, bo się na tym nie znam i ogólnie nie mam prawa. Prawdopodobieństwo, że moją pracę przeczyta jakiś koreanista, jest bliskie zeru. Ale on jest w mojej głowie i na mnie krzyczy, że napisałam same głupoty. A przecież wiem, że tak bardzo szukałam źródeł, jak tylko mogłam i sprawdzałam wszystko, i starałam się powoływać na źródła oficjalne i potwierdzone.
Już nawet, gdy zamknęłam część analityczną... A jeszcze taka ciekawostka: początkowo była ona podzielona na dwie części i tę pierwszą nawet omówiliśmy na seminarium, po czym, gdy znów napadło mnie poczucie niedoboru źródeł i niewystarczającej pracy, dopisałam tam chyba z sześć książek. Więc gdy zamknęłam tę część analityczną i powiedziałam sobie nic nie dopisuję, to zaczęłam szukać i dopisywać informacje we wstępie, bo zostawiłam go sobie na koniec. Co ciekawe pisałam go równocześnie z III rozdziałem, nad którym znów miałam kryzys...
... gdyż wiedziałam, że książki o Korei są słabo wydawane, ale po analizie i w trakcie podsumowywania, okazało się, że są wydawane gorzej niż się spodziewałam i nie wiedziałam nawet jak ten fakt skomentować.
Co do wstępu, to w pewnym momencie musiałam zacząć się naprawdę pilnować, żeby nie wyszedł mi przypadkiem dłuższy niż pierwszy rozdział. Na tę chwilę cała moja praca (a zaczęłam pisać ten wpis 30 marca) ma 67 stron bez bibliografii, stron tytułowych itp.
Dokładnie 67 stron, ale już ze wszystkim, miał mój licencjat na zarządzaniu instytucjami artystycznymi.
Ostatecznie ze wstępem, bibliografią i po ustawieniu odpowiednich marginesów mój licencjat ma 92 strony.
Egzamin licencjacki miałam 12 lipca. I będzie jeszcze jeden wpis o studiach, ostatni przynajmniej do października. Jeśli macie jakieś pytania dotyczące studiów, licencjatu ogólnie, czy szczególnie mojego tematu to zapraszam do komentowania!
LOVE, M
Kolejny wartościowy post w cykl. 😊
OdpowiedzUsuń