Hello!
Laptop wrócił! I śmiga prawie jak nowy, ale puste zakładki przypominają mi ile materiałów na wpisy straciłam. Jednak wszystko najlepiej zapisywać w zeszytach.
Nie pamiętam kiedy ostatnio pisałam wpisy dzień po dniu, ale fakt, że moja sesja skończyła się już ponad 3 tygodnie temu, a jeszcze zostało coś do napisania o studiach, strasznie mi ciąży. Chociaż dzisiejszy temat dotyczy dnia 2 lipca, bo wtedy właśnie "broniłam" licencjat.
Wzięłam powyżej słowo broniłam w cudzysłów, ponieważ licencjatu się nie broni, broni się doktorat. Po studiach licencjackich jest egzamin licencjacki. Ale wszyscy, nawet moja promotorka, którą od maja pytaliśmy o temat obrony i która poprawiała nas mówiąc, że to egzamin, w mailach pisała obrona, więc termin jak najbardziej przyjęty i powszechnie używany. Z tym, że praktycznie oznacza to, że różne uczelnie, różne wydziały, różne katedry, różne instytuty, różni promotorzy mają różne podejście do pytań zadawanych na egzaminie.
I tak na przykład ja i moja grupa wiedzieliśmy, że nasze pytania będą dotyczyły dość blisko i bezpośrednio samej pracy. Ale koleżanka u innego promotora była pytana bardziej dookoła na przykład z opracowań. Jeszcze inna sytuacja może wyglądać tak, że promotor wyznaczy powiedzmy jakąś książkę, która jest lub i nie jest opracowaniem tematu o którym pisało się licencjat i pytania będą z tej książki. Są też sytuacje, gdy egzamin licencjacki wygląda dużo bardziej tak jak powinien, czyli pytania wcale nie muszą być z pracy a są z całych studiów. Widziałam listę zagadnień koleżanki z matematyki i naprawdę nie zazdroszczę, bo było ich mnóstwo, po około 70 z każdego przedmiotu, a przedmiotów pewnie zebrało się 10 albo i więcej przez 6 semestrów.
A pytania powinny się układać mniej więcej tak: dwa ze studiów, jedno z pracy. Ale jak pisałam wyżej, to co w regulaminie studiów czy ustawie o szkolnictwie wyższym sobie, a uczelnie i promotorzy radzą sobie po swojemu. Czy to dobrze, czy źle nie wiem, ja byłam zadowolona z rozwiązania, które wybiera moja promotorka.
Zaczęłam już tak od tyłu to opowiem Wam, jak wyglądał dzień mojej obrony. Zaczynając od tego, że musiałam wstać około 4 rano, aby koło 5 wyjechać, żeby na 10 spokojnie dojechać do Gdańska. Niestety, nie udało się zrobić tak, aby obrona zmieściła się w czasie letniej sesji, bo nie wszyscy spięli się na tyle, aby oddać prace w pierwszym tygodniu czerwca. Nie była to wina promotorki, a nas samych, chociaż moja praca była jedną z pierwszych oddanych.
W czasie jazdy planowałam powtarzać sobie jeszcze materiały z pracy, ale prawda jest taka, że przysypiałam i nawet nie zajrzałam do notatek. Nie mogę napisać, że czułam się świetnie tego dnia, bo byłam zwyczajnie niewyspana. Na szczęście, akurat to nie wpłynęło na moje odpowiedzi.
Chociaż alfabetycznie w mojej grupie byłabym pierwsza, weszłam jako przed ostatnia osoba. Było to lub zabezpieczenie, gdyby na drodze coś się stało i byłabym spóźniona. Przede mną weszło chyba 7 lub 8 osób, z czego tylko jedna spędziła w gabinecie więcej niż 15 minut.
Atmosfera była bardzo miła. Naszym szefem komisji była pani dyrektor od spraw studenckich z instytutu więc obrona była w dużym, jasnym gabinecie. Przy samym wpuszczaniu mnie do gabinetu pani zwróciła uwagę na moje spodnie, proste a'la garniturowe, ale miały wszytą koronkę przy nogawkach. Brzmiało to mniej więcej następująco: "Oh, jakie ładne spodnie ma pani studentka, no Francja elegancja. Panie promotorki widziały? To niech pani tu jeszcze podejdzie do mnie, pokaże się tym paniom. No naprawdę bardzo ładne. Elegancja". Było to miłe i trochę zaskakujące. Ale być może ja też trochę panie zdziwiłam, bo w mojej grupie były same dziewczyny i wszystkie w sukienkach więc trochę wyłamałam się z dress codu.
Na polskim miałam nie jeden i nie dwa egzaminy ustne i tym byłam tylko o oczko bardziej zdenerwowana niż poprzednimi. Ale nie przewidziałam, choć zdawałam sobie sprawę, jednej rzeczy. Otóż na polskim dostawało się kartkę i czas na przygotowanie. Tu nie, pytania zadawane są od razu. Ale nie to było moim kłopotem. Problem był taki, że nie wiedziałam, co zrobić z oczami i gdzie patrzeć. Na polskim, gdy jest taka sytuacja, po prostu zerka się na kartkę, nawet jeśli nie ma konieczności sprawdzania odpowiedzi. Tu nie było takiej możliwości, więc patrzyłam za okno, obok głowy pani recenzentki. Chociaż wiem, że wszystkie trzy panie cały czas się uśmiechały i słuchały bardzo uważnie, jednak odpowiadanie patrząc na zmianę tylko na nie, było krępujące.
Po mnie wchodziła jeszcze jedna koleżanka i wyniki zostały ogłoszone po niej. Dostałam 5. Jeśli dobrze pamiętam całość zajęła półtorej godziny. W dniu obrony, dzień po, tydzień po i tak samo dziś nie wierzę, że skończyłam pierwsze studia. Przypuszczam, że odbiorę dyplom i dalej nie będę w to wierzyła.
A teraz trochę o samym pisaniu.
Uwielbiam mój temat, cudownie przez większość czasu pisało mi się zarówno część teoretyczną jak i praktyczną. I lubienie tego, o czym się pisze, to już połowa sukcesu. Cieszę się, że miałam dość dużo swobodę wyboru tematu, chociaż wyglądało to tak, że najpierw wiedziałam, że chcę pisać o Ostrołęckim Centrum Kultury i o tym, że nie za bardzo umie prowadzić swoje kanały social media w internecie, a potem powstał dokładny temat. Czyli komunikacja marketingowa instytucji kultury na przykładzie Ostrołęckiego Centrum Kultury".
Moja promotorka na pierwszym (to znaczy 5) semestrze wyznaczyła nam deadline - pierwszy rozdział ma być oddany, aby zaliczyć seminarium i już. Na kilku pierwszych seminariach spotykaliśmy się całą grupą, ale późnej przychodziliśmy, co mniej więcej dwa tygodnie na konsultacje. Dla mnie to była świetna opcja - nie marnowałam niepotrzebnie czasu, a dwa tygodnie to wystarczający czas aby napisać kolejny podpunkt czy podrozdział. Przez pierwszy semestr napisałam cały pierwszy rozdział o definicji i tym, co mieści się w komunikacji marketingowej oraz część drugiego, w którym pisałam bardziej o instytucjach kultury.
Jak wyglądał sam mój proces pisania?
Wstawałam w sobotę rano, jadłam śniadanie, jechałam pół godziny tramwajem na kampus, szłam do biblioteki, wyciągałam górę książek, rozkładałam je po obu stronach laptopa i wybierałam z nich to, czego akurat potrzebowałam. W BUGu książki z mojego tematu znajdowały się na dwóch regałach i po dwóch trzech takich wyprawach nie musiałam już sprawdzać sygnatur, tylko wiedziałam już gdzie książki, których potrzebuję lub wydawało mi się, że mogę potrzebować, stoją. Z czasem wyklarowało się, że jedne są lepsze od drugich i sprawa była jeszcze łatwiejsza.
Pamiętam, że kiedyś odłożyłam moją górę książek na wózek przy półce (tak każą, studenci nie odkładają książek sami), a złożyło się tak, że byłam w bibliotece następnego dnia i znalazłam te książki na najwyższej półce, wszystkie razem, nieporozkładane zgodnie z nazwiskami autorów. Dla mnie było to całkiem wygodne, ale odrobinę zwątpiłam w pracowników BUGu.
Albo, gdy odkryłam, że jedna autorka bezczelnie skopiowała słowo w słowo definicję innego autora. Co prawda w kwestii komunikacji marketingowej wszyscy trochę od siebie ściągali i trudno tam wymyślić coś naprawdę innowacyjnego, ale to była naprawdę bezczelna kopia bez połowy przypisu. Powiem Wam, że bardzo mnie to wtedy zbulwersowało.
Myślę, że nie dla każdego spędzanie soboty w bibliotece to idealny sposób na pisanie licencjatu, ale dla mnie był. Atmosfera biblioteki działa na mnie uspokajająco i lepiej mi się tak skupić. Do tego mam komfortowe poczucie, że gdybym znalazła coś ciekawego w przypisie, czy wypadałoby podać jakiś cytat za pierwszą książką, a nie tą, która już go cytuje, wpisuję tytuł szukanej pozycji w wyszukiwarkę BUGu i tylko sprawdzam, na której półce stoi. A wierzcie mi potrafiłam znaleźć tak jedną, potem drugą, a potem kolejną książkę.
Przy okazji pisania drugiego rozdziału, znalazłam w BUGu półkę, na której stały książki, które gdybym przeczytała prawdopodobnie dowiedziałabym się i nauczyła więcej niż w czasie 3 lat studiowania zarządzania instytucjami artystycznymi, bo dotyczyły i instytucji artystycznych, i kultury i zagadnień pokrewnych. A nawet korzystałam z książki pani profesor, z którą w zeszłym roku miałam zajęcia przez Skype, a która właśnie stała na tej magicznej półce.
W trzecim rozdziale skupiałam się na tym, co interesowało mnie najbardziej, czyli opisywałam prowadzenie stron na Facebooku, liczyłam gwiazdki w opiniach Googla, wymieniałam strony, które wspominały o OCK i ogólnie grzebałam w internecie, aby znaleźć każdą wzmiankę o OCK. Może nie do końca, ale faktycznie w pewnym momencie zaczęłam znajdować takie miejsca, o których istnieniu wcześniej nie miałam pojęcia. Na przykład - instytucje kultury są w skrócie instytucjami miejskimi więc rzecznik prasowy Urzędu Miasta czasami pisze coś o OCK na stronie dla rzeczników prasowych rzecznikprasowy.pl. Gdyby nie to, że sama musiałam się trochę ograniczać w tych poszukiwaniach (choć z drugiej strony, pisanie licencjatu było świetną wymówkę, aby nie zajmować się przygotowaniami do zajęć i egzaminów na polskim) to na pewno znalazłabym jeszcze więcej ciekawostek.
Bo w całym pisaniu licencjatu dopiero odkryłam to, o czym teoretycznie powinny być całe studia. Czyli chęć samodzielnego poszerzania wiedzy, szukania nowych wiadomości, sprawdzania książek i niezatrzymywania się na tym, co jest w jednym podręczniku.
Jak zawsze czekam na pytania i mam nadzieję, że choć w najmniejszym stopniu to co możecie tu przeczytać jest ciekawe i w jakiś sposób pomocne.
Pozdrawiam, M
Jakkolwiek szalenie brzmi to dla niektórych osób - pisanie pracy licencjackiej było dla mnie świetną zabawą! Wybrałam sobie temat, który interesował mnie od liceum, więc czytanie na ten temat, przeprowadzanie ankiet było gratką. Mam wrażenie, że to najważniejsze - wybrać temat, który człowieka interesuje. Moja promotorka z każdym prowadziła rozmowę "co pana/panią interesuje" - nie musiało to być zaraz związane z kierunkiem studiów. Dopiero to zainteresowanie dopasowywało się do studiów :D
OdpowiedzUsuńGratuluję piątki!
Dziękuję!
UsuńMnie mój temat może nie interesował od liceum, ale reszta historii jest bardzo podobna do Twojej!
U mnie na matematyce nie było takiej swobody. Tematy się dostawało i niestety poszła lista na zasadzie "kto pierwszy, ten lepszy", więc gdy do mnie dotarła, miałam już tylko 3 wolne tematy. Pisanie w tym przypadku nie jest żadną przyjemnością. Coś, co najlepiej wyjaśnić, rozpisując równanie lub przeprowadzając dowód, nagle trzeba jakoś wyrazić za pomocą słów. Na moim roku każdy jednogłośnie stwierdził, że były to tortury. Chociaż mój temat był wyjątkowy, bo najmniej teoretyczny i zadaniowy. Co ciekawe, na naszej uczelni pracę licencjacką na tym kierunku pisze się dopiero od ok 4 lat.
OdpowiedzUsuńZaś egzamin był rzeźnią. Dostaliśmy zagadnienia (ok 30 + kilka ze specjalizacji), które jak się finalnie okazało, były tylko namiastką tego, co powinniśmy umieć. Dziewczyny wychodziły z płaczem, bo nikt nie spodziewał się dociekania w szczegóły (bardzo dużo osób siedziało tam 1h!). Dodatkowo zdarzało się, że kazano przeprowadzić dowód jakiegoś twierdzenia (coś, co na wykładach mówiono nam, że mamy tylko "przyjąć" jego istnienie). W teorii każdy miał dostać 3 pytania: jedno z toku studiów, jedno ze specjalizacji i jedno z pracy. W praktyce było różnie. Ja dostałam 3 pytania tylko i wyłącznie z całego toku studiów. Przed odpowiedzią mogłam przygotować się na kartce. Miałam szczęście, bo wszystkie wpadły z moich dziedzin, więc gęba mi się nie zamykała, czym zaskarbiłam sobie sympatię egzaminujących :D. Również obroniłam się na 5 :).
Fajnie było się dowiedzieć, jak to wygląda na totalnie przeciwnym kierunku studiów :).
O dostawaniu tematów powinnam była wspomnieć wyżej, bo i o tej praktyce wiem i faktycznie jest to straszne.
UsuńGratuluję i cieszę się, że trafiłaś na dobre pytania i dziękuję za Twoją opowieść o licencjacie, bo wzajemnie, ciekawie było się dowiedzieć jak u innych osób i na innych uczelniach to wygląda ;>