niedziela, 13 lipca 2025

Derpy Tiger

 Hello!

Wyszywanie krzyżykami to nie jest hobby dla ludzi spieszących się i niecierpliwych, a już szczególnie nie wtedy, gdy w grę wchodzi wyszywanie dużych połaci materiału jednym kolorem. Ostatnie dwa dni spędziłam, wyszywając niebieskie części tygrysa i była to praca na pełny etat. Do tego stopnia, że gdybym w piątek nie miała wolnego z rzeczywistej pracy, nie skończyłabym tej wyszywanki. Ten post miał zostać opublikowany normalnie o 8:30, ale piszę go dobrze po 9, bo tygrysa kończyłam jeszcze dziś rano. A wczoraj wieczorem pierwszy raz w życiu doświadczyłam bólu nadgarstka związanego z tym, jak długo wyszywałam.

 Koty na obrazie to nie jest dokładnie ten sam rodzaj malunku, z którego wywodzi się derpy tiger, bo tygrys z założenia nie był zbyt poważny. Aby zerknąć na inspirację stojącą za niebieskim tygrysem, wyszukajcie minhwa artwork.

Oczywiście mogłam opublikować dziś coś innego, ale niestety jak coś sobie zaplanuję i wymyślę, to trudno mi zmienić postanowienie i uparłam się, że post z tygrysem musi być dzisiaj. Całość wyszywania zajęła mi ponad dwa tygodnie. A w sumie nie wyglądało - ale naprawdę dużo szybciej wyszywa się jakieś konkretne elementy - oczy udało mi się zrobić względnie szybko, uszy błyskawicznie, nawet rozkminienie ust i zębów poszło mi całkiem sprawnie - że będzie to aż tak czasochłonny projekt. Ale może gdy napiszę, że zużyłam dwa moteczki, czyli na metry około 30 jednego odcienia niebieskiej muliny (jeden moteczek ma 8 metrów, ale 6 nitek, które rozdziela się do wyszywania po 3, co daje 16 metrów muliny gotowej do wyszywania), i po około jednym na dwa kolejne odcienie niebieskiego na brzuszku, będzie jaśniejsze, dlaczego zajęło to tyle czasu. A ja cały czas wyszywając, myślałam tylko „Niech hype na KPop Demon Hunters, nie umrze do końca zanim nie skończę”. 

Jestem bardzo zadowolona z kolorów, które udało mi się dobrać do tego projektu - szczególnie z różowego i głównego odcienia niebieskiego. A nie byłam go pewna, bo gdy zaczęłam wyszywać przy brwiach tygrysa, wydawało się, że odcienie nie różnią się od siebie wystarczająco i będą się zlewać - na szczęście okazało się, że nie.  

Bo tygrys jest jedną z bardziej zwracających uwagę postaci pojawiających się w tym filmie, która z miejsca (i z założenia Netflixa, który od razu zapowiedział pluszaki) zdobyła serca fanów. Zgodnie ze słowami producentów filmu tygrys ma na imię Derpy i wywodzi się z koreańskiej kultury - a dokładnie ze specyficznego malarstwa. Nie będę się nad tym rozwodziła, podobnie jak nie napiszę recenzji K-popowych łowczyń demonów, bo chyba zdołano powiedzieć i napisać na temat tego filmu już wszystko - od dokładnego zbadania inspiracji płynących z kultury tradycyjnej po odniesienia do współczesnego przemysłu k-popowego. Film szczerze polecam (i kto wie, może jeszcze zmienię zdanie o pisaniu na jego temat).

Teraz muszę iść i obrazek wyprać, licząc na to, że linie z kalki się spiorą, bo wyszywałam z przekalkowanego wzoru - co dodatkowo zwiększało czasochłonność projektu - wiele elementów musiałam rozkminiać na bieżąco, gdy wyszywałam. Na przykład kwestię zębów. Myślę, że wyszły w porządku, bo osiągnięcie ostrych kłów, wyszywając je kwadratami, nie jest proste. Rozważałam też zrobienie linii na gotowym obrazku, ale gdybym zrobiła je na zębach, musiałabym zrobić je także na kwadratach, które powinny być okręgami, na czole stwora, i na nosie - i tak dalej, a ja bardzo, bardzo, bardzo nie lubię robić tych linii konturowych.

A poza tym, gdy kończyłam wyszywanie niebieskiego na głowie tygrysa, doszłam do wniosku, że wygląda on jak naprawdę psychopatyczny Stitch - Stitch ma czarne oczy i większe uszy, ale no właśnie, dzięki tym żółtym stwór wygląda niepokojąco (i przyznaję, że początkowo w K-popowych łowczyniach demonów sądziłam, że tygrys będzie miał złośliwą naturę). 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

środa, 9 lipca 2025

Naturalne konsekwencje - Squid Game sezon 3

 Hello!

Wpisałam sobie w kalendarz datę premiery trzeciego sezonu Squid Game, zaplanowałam sobie, kiedy opublikuję ten wpis, wiedząc, że dopiero w pierwszy weekend lipca najprawdopodobniej będę miała czas, aby usiąść do oglądania. I wiecie, co mnie zaskoczyło? Że przez cały ten czas wpadłam na dosłownie 3 spoilery (i to malutkie) tego sezonu. I to nie dlatego, że mam jakieś fantastyczne umiejętności ich unikania - po prostu nikt o nim nie pisał, nie wspominał, nie omawiał. Ba, widziałam więcej postów typu "co? 3 sezon? kiedy? czy oni go w ogóle nie reklamowali?" niż komentarzy o samym serialu. A marketingowo - widziałam więcej reklam KFC z różowym burgerem (jadłam, bardzo taki sobie) niż zapowiedzi tego trzeciego sezonu. Który nawet głupio nazywać trzecim sezonem, bo to po prostu druga część drugiego sezonu - a o pierwszej możecie przeczytać TUTAJ

(Poza tym całą uwagę w tym czasie zgarnęły K-pop demon hunters - ciekawostka Lee Byung-hun może pochwalić się byciem częścią i K-popowych łowczyni demonów, i Squid Game). 

Ale przechodząc do meritum - nie przysypiałam, jak na drugim sezonie, ba! zryczałam się, jak wypadało, chociaż akurat nie na ostatnim odcinku. Pod pewnymi względami te 6 odcinków podobało mi się dużo bardziej niż sezon pierwszy i drugi - ale być może to tylko kwestia tego, że bohaterowie drugiego sezonu faktycznie byli z widzami (mieli czas pożyć w ich świadomości dodatkowe pół roku) dłużej i przez to wytworzyło się pomiędzy widzami i bohaterami większe przywiązanie. (Dlatego też teraz z większym sentymentem patrzę na pierwszy sezon niż tuż po jego obejrzeniu).

Ostatecznie okazuje się, że Squid Game i cała krucjata Gi-huna jest jednak wyprawą kameralną, która musi skupić się na tu i teraz każdego bohatera zamkniętego w grze. Skorumpowanego systemu chciwych, złych, bogatych, zdemoralizowanych, psychopatycznych ludzi nie da się zniszczyć od środka - mimo szczerych chęci, bo ludzie są różni, a wśród tych zamkniętych w grze są osoby tak samo chciwe i psychopatyczne, jak te, które grę oglądają - tyle że nie mają pieniędzy. A pieniądze rządzą światem, który nie był, nie jest i nie będzie sprawiedliwy. 

Oglądając koniec ostatniej gry, nie mogłam nie pomyśleć o Igrzyskach Śmierci i o tym, że Igrzyska Śmierci potrzebowały zwycięzcy - nawet jeśli musiałoby być to dwóch zwycięzców - natomiast Squid Game tak naprawdę nie potrzebuje żadnego - a jego brak co najwyżej rozczarowałby specjalnych gości, którzy po prostu w kolejnym roku oczekiwaliby lepszej "rozrywki". To ciekawe, że w Igrzyskach Śmierci udało się rozmontować wieloletnie systemowe, państwowe battle royale, ale ukryta inicjatywa prywatna w Squid Game w tej czy innej formie będzie trwała.  

Nie wiem zupełnie, czy było to intencją twórcy Sqiud Game, czy wyszło to nieco przypadkiem i było w pewnym sensie naturalną konsekwencją umieszczenia w serialu kobiety w ciąży, a później noworodka, ale biorąc pod uwagę sytuację demograficzną Korei Południowej, nie sposób się nie zastanawiać, czy ten sezon nie jest trochę propagandą prodemograficzną. I nie piszę tego cynicznie, bo patrzcie, że przez sezony dorośli grają w gry dla dzieci i ostatecznie to w pewnym sensie - bardziej i mniej dosłownym - dzieci "wygrywają". 

Nie jestem zła, nie jestem rozczarowana tym sezonem, w zasadzie cieszę się, że historia Gi-huna została jednoznacznie zamknięta. Mam nadzieję, że nie powstaną kolejne sezony - ani osadzone w przeszłości, ani na innych kontynentach, a to, co widzieliśmy na koniec, to tylko oznaka tego, że gry jako chciwa, okrutna, prywatna inicjatywa istnieją w innych miejscach. 

Przy czym muszę zaznaczyć, że moje odczucie wobec tego serialu nigdy nie były szczególnie intensywne, pewnie dlatego na przykład fakt, że wątek poszukującego brata detektywa bardziej pochłania czas ekranowy, niż się rozwija, zupełnie mnie nie ruszył - z jakiegoś powodu miałam poczucie, że to obraz efektu utopionych kosztów i tak właśnie miało być (nawet jeśli nasz bohater zostaje pokazany jako nie najbystrzejszy). Tak naprawdę jedyne dwie rzeczy, które wydały mi się szczególnie zaskakujące to duża rola gracza 125, czyli Min-su, oraz fakt, jak wielu anonimowych bohaterów dotarło do finałowej gry - która w zestawieniu z innymi wydawała się bardzo... naciągana. To znaczy skonstruowana bardzo specjalnie do narracji - w przeciwieństwie do naturalnych gier jak skakanka czy chowanego.  

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

sobota, 5 lipca 2025

K-pop 2025 - czerwiec

 Hello!

 Kolejny miesiąc za nami, więc czas spojrzeć, co nowego pojawiło się w k-popie!

ENHYPEN - Bad Desire (With or Without You) (album: Desire: Unleash)

With all my love - i w zasadzie naprawdę podoba mi się ta piosenka - ale GDZIE ona ma punkt kulminacyjny, gdzie jest to COŚ, co by ją wyróżniło. Nawet jeśli nie byłby to refren - bo to, co faktycznie jest w tej piosence, to bardziej przejście do refrenu, który nigdy nie następuje - to dajcie mi jakąś wstrząsającą sekcję dance break. No i fakt, że rzeczywista długość tej piosenki to jakieś 2 minuty 20 sekund... Ale jak napisałam, w zasadzie to ona bardzo trafia w mój najprostszy gust i po dwóch-trzech przesłuchaniach przestaje się wydawać taka dziwna - pod względem konstrukcyjnym. Bo niestety trzy pierwsze piosenki z albumu cierpią na zbyt dużą ingerencję producentów i powinno się z nich usunąć 90% wszystkich użytych efektów. Flashover, Bad Desire (With or Without You) i Outside cierpią na coś, co można podsumować: Wytwórnia: Ilu efektów użyjcie? Producenci: Tak. Co nie znaczy, że to złe piosenki, po prostu jest w nich wszystkiego strasznie dużo.

Później mamy Loose, którego angielska wersja została zaprezentowana już wcześniej, to bardzo miła do słuchania piosenka i taka minimalistyczna szczególnie w porównaniu z poprzedniczkami.

Bez zastanowienia Helium i Too Close to moje ulubione piosenki z płyty, ze szczególnym wskazaniem na Helium

ITZY - Girls Will Be Girls

Porządna piosenka dla ITZY w końcu! I brakowało mi takich teledysków, odkąd Golden Child nie jest zbyt aktywne (chociaż ich wciąż były lepsze, nie wierzę, że JYP nie stać na mniej rzucające się w oczy CGI). 

Ale wydaje się, że przeszła bez absolutnie żadnego echa i zainteresowania. 

 DOYOUNG - Memory

Pomijając k-rockowe zespoły, to Doyoung zarówno w swojej poprzedniej płycie, jak i tej brzmi, jak najbardziej idealna osoba do tworzenia muzyki do anime.

Przesłuchałam całą tę płytę i chociaż jest podobna do pierwszej, to jednak piosenki na Soar pasują mi bardziej niż te z Youth (a wróciłam i przesłuchałam jeszcze raz, bo wydawało mi się to dość zaskakujące). 

Kang Daniel - Episode

Piosenka jest bardzo ładna, ale teledysk jest cudny i fenomenalny, to bardzo kreatywny pomysł i bardzo mi się podoba, z ogromny zaciekawieniem oglądałam ten klip. 

ALLDAY PROJECT - Famous

Z jakiegoś powodu niesamowicie bawi mnie ta piosenka, ale wspominam o niej głównie z powodu teledysku - idźcie i oglądajcie! (Natomiast Wicked jest okropne). 

 aespa - Dirt Work

Naprawdę nie podobały mi się zapowiedzi tej piosenki i jest to jeden z nielicznych przypadków w SM, gdy zapowiedzi są rzeczywiście gorsze niż ostateczny teledysk. A sama piosenka przypomina mi trochę Armageddon, co jest komplementem. (Trochę rozkłada mnie na łopatki sposób, w jaki dziewczyny wyśpiewują słowo business).

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

wtorek, 1 lipca 2025

Kinowe plany 2025 #2

 Hello!

Kto by przypuszczał, że to już połowa roku i bliżej nam do Bożego Narodzenia niż pierwszego stycznia. A jak drugie półrocze roku 2025 prezentuje się kinowo?

Superman 

Trochę jestem ciekawa, co z tego filmu wyjdzie, a trochę ani trochę mnie on nie obchodzi.

Fantastyczna 4: Pierwsze kroki

Fantastyczna 4  to nie jest moja ulubiona grupa bohaterów, ba! dawno temu postanowiono pokazać nam w ramach Akademii Edukacji Filmowej Narodziny srebrnego Surfera i nie był to dobry pomysł dla około 11-12 letniej mniej, która wtedy bardzo (bardzo!) bała się wszelkiego niebezpieczeństwa i możliwości końca świata nadchodzącej z kosmosu. Pamiętam natomiast, że pierwszy film (z 2005) był chyba całkiem sympatyczny - chociaż zawsze wolałam X-Menów. Filmu z 2015 nie widziałam i wcale mnie nie interesował, ale widać, co 10 lat musi powstać nowy film o F4 i tego akurat jestem nawet ciekawa. Czy na tyle, aby iść na niego do kina? Na pewno jest większe prawdopodobieństwo niż w przypadku Supermana.

Życie Chucka

Informacje o tym filmie to jedyne, co widzę na instagramowym profilu Toma Hiddlestona (który na pewno prowadzi jego management) od co najmniej 3 miesięcy, ale jakoś do czasu zbierania tytułów do tego wpisu nie zainteresowałam się głębiej tym tytułem - a chyba warto, bo wygląda na to, że może to być całkiem czarujący film.

Iluzja 3

Uwielbiam Iluzję. Tylko tyle i aż tyle. I nie interesuje mnie, że w filmach bywa więcej filmowej magii niż magii iluzjonistów. Dajcie mi film o magii i iluzjonistach, a będę szczęśliwa i zadowolona.

Wicked: Na dobre

Nie wiem, czy jestem szczególnie podekscytowana tym filmem, pierwszy mi się podobał, ale nie zostałam fanką tej historii, a na pewno jej filmowego przedstawienia. Na pewno jednak ta ekranizacja to coś, co naprawdę warto zobaczyć na kinowym ekranie.

Zwierzogród 2

Wydaje mi się, że dziewięć lat na pojawienie się drugiej części filmu animowanego to dość długo, a opis niekoniecznie oferuje jakąś wyjątkową fabułę. Mam niepokojące poczucie, że ten film może albo się udać znakomicie, bo czymś nas zaskoczy, albo okaże się kolejną klapą w długiej liście ostatnich nieszczególnych kinowych filmów animowanych dla dzieci (zastanawiam się, co było ostatnim prawdziwym popularnym fenomenem w tym temacie i jedyne, co przychodzi mi do głowy, to Encanto, ale też nie jestem pewna, czy cały film cieszył się uznaniem, czy po prostu piosenka We Don't Talk About Bruno stała się viralem).

Avatar: Ogień i popiół

Mam wrażenie, że chęci oglądania Avatara akurat nie trzeba szczególnie tłumaczyć.  
 
A jakie są Wasze kinowe plany w drugiej połowie roku? 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

 

piątek, 27 czerwca 2025

Ride or die albo Bonnie i Clyde w k-popie 2

 Hello!

Poprzedni wpis (Lepiej umrzeć, niż zostać złapanym - Bonnie & Clyde w k-popie) dotyczący nawiązań do motywu "Bonnie i Clyde" opublikowałam w maju 2021 roku i od tamtego czasu pojawiło się (lub znalazłam) kilka innych piosenek, w których albo bezpośrednio pojawią się te postaci, albo odniesienie jest pośrednie - poprzez motyw "ride or die".

Ride or die  albo  Bonnie i Clyde  w k-popie 2

VICTON - Bonnie and Clyde

Bonnie and Clyde or Sid and Nancy

Cuz we ride or die tonight 

Do Romea i Julii oraz Bonnie i Clyde'a dołącza kolejna para i to nic dobrego... 

Bambam - Ride or die

Ride or die (Die), ride or die, oh, baby
Ride or die (Woo), ride or die, just tell me
Ride or die (Yeah), ride or die, oh, baby
Ride or die, ride or die, I'm goin' crazy
 

Słowa zgodne z tytułem, bezpośredniego odniesienia nie ma, ale "ride or die" powtarza się wiele, wiele razy - jak widać. 

DeVita - Bonnie & Clyde

Jeśli jeszcze nie słyszeliście tej piosenki, to powinniście szybko to zmienić, bo jest cudna. Co ciekawe w angielskim tekście nie ma bezpośredniego odniesienia do tytułowych postaci, jest ono natomiast w wersji koreańskiej.  

We're Bonnie and Clyde
Just like Bonnie and Clyde
Like Bonnie and Clyde
Just like Bonnie and Clyde

Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,devita___46300_48708_53440__,bonnie__clyde__korean_ver__.html

We're Bonnie and Clyde
Just like Bonnie and Clyde
Like Bonnie and Clyde
Just like Bonnie and Clyde

EVNNE - Ride or die 

Ride or die to tytuł minialbumu, którego głównym singlem była piosenka Badder Love. W opisie pod teledyskiem możemy przeczytać, że: 

In the third mini album, the scope of narrative will expand to portray EVNNE’s reckless stance on love by using a phrase [RIDE or DIE], emphasizing the trust and loyalty of ‘together until the end’. 

I to bycie razem aż do końca stanowi bardzo akuratne podsumowanie tego motywu. 

AB6IX – NVKED

We don’t have time, we ride or die

SNIFF - Ride or Die 

You're my ride or die

HIGHLIGHT - Chains

We go ride or die together, baby

Przeglądając te piosenki i przykłady - jak widać niezbyt skomplikowane - zaczęłam się zastanawiać, jak można by przełożyć ten idiom na polski i chyba najlepszy odpowiednik, który udało mi się znaleźć to pójść/skoczyć za kimś w ogień. Wielki Słownik Języka Polskiego PAN podaje taką definicję: „ktoś jest gotowy zrobić wszystko dla kogoś”. 

LE SSERAFIM – HOT

Ta piosenka (oraz fakt, że Pocket, czyli miejsce, gdzie trzymam poukładane teledyski do wpisów, się zamyka) zmotywowała mnie, aby w końcu zabrać się i przygotować kolejny wpis podsumowujący pojawianie się Bonnie i Clyde'a w k-popowych piosenkach.


Wersja koreańska w tłumaczeniu:
If I can live life my own way
Turning to ashes ain’t no problem
So tonight in your embrace
Bonnie and Clyde it oh 

Wersja angielska:
There’s a fire living inside me
And it won’t burn out after dark
So tonight I’m not gonna fight it
Bonnie and Clyde it oh 

 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

poniedziałek, 23 czerwca 2025

Wszystko, o co chciałam zapytać tłumaczkę [wywiad Dominika Chybowska-Jang]

 Hello!

Prawdę powiedziawszy, zapowiadało się, że po ostatnim wywiadzie znowu będzie dłuższa przerwa w rozmowach, bo wymagają one ode mnie swego rodzaju weny i dobrego pomysłu, a nie wyglądało, że taki przyjdzie. Aż do początku maja, gdy zbierałam kolejne książki do listy koreańskich tytułów wydawanych w Polsce i przeglądałam plan targów książki w Warszawie i zauważyłam przewijające się nazwisko Chybowska-Jang. Kojarzyłam je już wcześniej, ale w maju ciekawość uderzyła mnie szczególnie, a pytania same zaczęły się układać - a dzisiaj Wy poznacie odpowiedzi Dominiki na nurtujące mnie kwestie.


Nie wiem, jaka jest miara udanego debiutu tłumaczeniowego, ale Twoje pierwsze tłumaczenie ukazało się w prestiżowej serii z Żurawiem bo.wiem/Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jak do tego doszło? Było to Twoje faktycznie pierwsze tłumaczenie książki dla wydawnictwa, czy tylko tak wyszło, że ukazało się jako pierwsze?

Jeśli chodzi o mój debiut, nie będę ukrywać, że miałam dużo szczęścia. Wiem, że nowym osobom bardzo trudno wbić się na rynek, wydawcy nie są chętni do podejmowania współprac z potencjalnymi tłumaczami bez żadnego dorobku. W moim przypadku wszystkiemu winien był… przekład pośredni Almonda. Od dziecka byłam molem książkowym, więc myśl o zostaniu tłumaczem literackim zawsze krążyła mi po głowie, ale nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać. Pracowałam akurat jako tłumaczka w jednej z koreańskich firm, kiedy natrafiłam na tę powieść i bardzo mnie zaskoczyło, że postanowiono się posilić wydaniem angielskim. Napisałam wówczas do Movy i zaproponowałam, że w przypadku innych koreańskich powieści chętnie podejmę się współpracy, ale odpisali, że mają już tłumaczy. Nieco zniechęcona, zaczęłam szukać informacji, jak zostać tłumaczem literatury i właśnie tak natrafiłam na portal Rynek Książki. Zamieściłam tam swoje ogłoszenie, a redaktorka z Żurawia odezwała się do mnie dosłownie następnego dnia. Niedługo po premierze mojego debiutanckiego przekładu odezwała się do mnie Klaudia z Yumeki. Reszta potoczyła się sama.

Patrząc na Twoją karierę tłumaczeniową z zewnątrz, wygląda ona na bardzo błyskotliwą – od 2022 roku naliczyłam 16 tłumaczeń w różnych wydawnictwach: od wspominanego wcześniej Wydawnictwa UJ, poprzez Kwiaty Orientu specjalizujące się w literaturze koreańskiej, Wydawnictwie Yumeka, Albatros czy MOVA. Powiedziałabym, że jesteś rozchwytywaną tłumaczką.

Rzeczywiście, trochę się już tego nazbierało. Wkrótce miną cztery lata, odkąd podpisałam swoją pierwszą umowę na przekład. Na brak zleceń nie mogę narzekać – boom na literaturę koreańską trwa, co niezmiernie mnie cieszy, chociaż coraz częściej jestem zmuszona odmawiać wydawcom. Tłumaczę dużo, zwłaszcza na tle innych koreanistów, ale kryje się za tym jeden sekret: niemal zupełny brak życia towarzyskiego :) Mam w sobie coś z pracoholiczki, właściwie każdego dnia grzebię w jakimś tekście, potrafię siedzieć przy komputerze godzinami. Kocham to, co robię, i czerpię z tego ogromną radość, ale niestety zaczęło się to przekładać na problemy zdrowotne, zwłaszcza z kręgosłupem, więc będę musiała wygospodarować trochę więcej czasu na odpoczynek.

Czytałam „O zmierzchu”, czyli wspominaną wcześniej pierwszą książkę, na początku 2023 roku i w jej recenzji zauważyłam, że  „(...) jest [w niej] chyba najwięcej przypisów tłumaczących koreańskie słowa/zwyczaje/kulturę ze wszystkich książek, które czytałam, włączając w to reportaże, a na pewno najwięcej, jeśli weźmiemy pod uwagę literaturę piękną czy ogólnie powieści. Tłumaczka zdecydowanie wykonała znakomitą pracę i językowo książce nie można nic zarzucić”. Pozostaje mi tylko szczerze pogratulować i dopytać, czy te przypisy to Twoja inicjatywa, oczekiwał ich wydawca, czy pojawiło się ich tak wiele z jeszcze innego powodu?


Bardzo dziękuję za miłe słowa! Wiem, że przypisy bywają kwestią kontrowersyjną i nie wszyscy są ich zwolennikami. Ja akurat bardzo je lubię i w ogóle nie wybijają mnie z rytmu lektury, co jest częstym argumentem ich przeciwników. Jeśli chodzi o wyjaśnienia zamieszczone w O zmierzchu, był to akurat mój pomysł. Hwang Sok-yong jest jednym z pisarzy, którzy w swoich historiach bardzo często odnoszą się do faktycznych wydarzeń, w jego prozie kryje się wiele aluzji do koreańskiej rzeczywistości i historii – dla czytelników oryginału będą one czymś oczywistym, jednak Polacy niekoniecznie zaznajomieni z tą kulturą mogą nie zrozumieć pewnych wątków i nie wyłapać symboliki. Doszłam do wniosku, że brak kontekstu nie pozwoli przeciętnemu czytelnikowi w pełni zrozumieć przesłania autora, dlatego zdecydowałam się na przypisy. Był to mój pierwszy przekład, więc trudno było mi oszacować, jak dużo wyjaśnić. Przyznam szczerze, że do dziś bywa to dla mnie problematyczne, bo nie potrafię spojrzeć na przypisy obiektywnie. Nie zawsze wiem, co jest już na tyle powszechną wiedzą, że nie wymaga dopowiedzenia. Zależy mi na tym, by nie zostawiać czytelników skonsternowanych, choć z drugiej strony nie chcę, by czuli, jakbym patrzyła na nich z góry i traktowała jak niewiedzących nic o świecie ignorantów. Czasem naprawdę trudno znaleźć ten złoty środek. Co ciekawe, o przypisy w O zmierzchu musieliśmy walczyć! Agentka autora z początku nie wyrażała zgody na zamieszczenie ich w książce, podobno uznała je za jakiś dziwny polski wymysł. Na szczęście redaktorka zdołała ją przekonać.

Bardzo lubię pytać o skrajności, a w przypadku Twoich tłumaczeń będzie to chyba tłumaczenie manhwy/webtoona (komiksu) „True Beauty” oraz książki „Duchy i boginie. Kobiety w koreańskich wierzeniach” – czym różniła się praca przy tych tytułach, a może nie była aż tak różna, jak mi się wydaje?

Masz rację, to zupełnie inne teksty! Ja sama bardzo lubię różnorodność, moje ulubione filmy, książki i artyści muzyczni pasują do siebie jak pięść do nosa. Myślę, że widać to również po moich przekładach – nie jestem fanką szufladkowania i nie ograniczam się do konkretnych gatunków. W przypadku True Beauty oraz Duchów i bogiń praca wyglądała zupełnie inaczej, choć wbrew pozorom tłumaczenie komiksu również pochłania trochę czasu. W przypadku książek czasem trzeba się pochylać nad każdym jednym zdaniem, zastanowić, jak sprawić, że będzie brzmiało ładnie i naturalnie. Przez komiks z jednej strony idzie się o wiele szybciej, chociaż człowieka spowalnia lokalizacja tekstu – każdy dymek trzeba oznaczyć, żeby grafik wiedział, co gdzie wlać. Podczas redakcji też trzeba zwrócić uwagę, czy wszystko zostało właściwie odczytane, czy ktoś nie pomieszał onomatopej. Boginki jako książka popularnonaukowa wymagały bardzo dogłębnego researchu, sprawdzania faktów i szukania odpowiednich terminów, co zdecydowanie nie było łatwe. Praca nad True Beauty to prawdziwa przyjemność, chociaż przez komediowy charakter i lekki, młodzieżowy język i tam ogarnia mnie czasem niepewność. Jestem jeszcze co prawda przed trzydziestką, ale czasem dopada mnie lęk, że coś zabrzmi zbyt boomersko dla młodszych czytelników. Z drugiej strony nie chcę, żeby osoby starsze miały ciarki żenady na widok niektórych tekstów. Myślę, że każdy tekst stawia przed tłumaczem mniejsze lub większe wyzwania.

Czy zdarzyło Ci się pracować przy dwóch (a może więcej) przekładach jednocześnie? I nie pytam tylko o tłumaczenie, ale na przykład jeden tekst tłumaczyłaś, a drugi właśnie wrócił z redakcji i też trzeba było się nim zająć.

Oj tak, zdarza mi się to notorycznie. Czasem trudno przewidzieć, kiedy tekst wróci z redakcji i wygospodarować sobie na niego dodatkowy czas. Z większością wydawców można się oczywiście dogadać i poprosić choćby o orientacyjny termin, ale różnie bywa. Jedni odsyłają przekłady nawet po tygodniu czy dwóch, inni wyskakują z lodówki po pół roku. Kiedy zaczynałam, najpierw kończyłam jedną książkę, a dopiero potem siadałam do drugiej, ale teraz zdarza mi się skakać między tekstami. Czasem można się umówić na dłuższy termin, więc w miarę możliwości rozplanowuję sobie czas nawet na rok do przodu. Jeśli dana książka akurat mi nie idzie, nie mogę się w nią wczuć, zaczynam kolejną. Różnorodność tekstów pozwala mi pracować z tym, na co mam danego dnia humor. Borę Chung najlepiej tłumaczy mi się na przykład w ponure, chłodne dni. Do True Beauty chętnie siadam wieczorami albo z doskoku, gdy wiem, że muszę wkrótce gdzieś wyjść. W przypadku komiksu dużo łatwiej mi przerwać w dowolnym momencie.

Gdy redaguję książkę, czasami staję się na czas pracy ekspertem w danej dziedzinie, a research to moje drugie imię – czy przy tłumaczeniu bywa podobnie i tłumacz musi niemal doktoryzować się z jakiegoś poruszanego w danej książce tematu? 

Zgadza się, autorzy potrafią poruszać tematy naprawdę trudne, wymagające specjalistycznej wiedzy. Największym problemem staje się wówczas terminologia – zwłaszcza gdy nie tylko słowa koreańskie, ale i ich polskie odpowiedniki zupełnie nic mi nie mówią. O ile staram się ufać autorom i z reguły wierzę, że zrobili odpowiedni research, wolę wszystko sprawdzić. Gdy nie znam się zupełnie na jakiejś tematyce, nie zawsze mam pewność, czy wszystko dobrze zrozumiałam, czy wyłapuję należycie to, co autor próbuje przekazać. Zwłaszcza że koreański bywa pełen niedopowiedzeń ze względu na swoje struktury gramatyczne.

I druga kwestia – trochę powiązana z powyższym pytaniem – gdzie w koreańskim kryją się najtrudniejsze słowa do przełożenia? Czy będą to właśnie zagadnienia specjalistyczne, czy może jednak coś innego?


Trudności bywa sporo. Z uwagi na swoją fleksyjność i deklinację polski jest zdecydowanie bardziej precyzyjny, co czasem przyprawia o ból głowy. Koreańczycy bardzo często pomijają podmiot, a z samego czasownika nie jesteśmy w stanie wyczytać, do kogo lub czego się on odnosi. Nawet w dialogach niełatwo czasem na pierwszy rzut oka określić, czy bohater kieruje dane słowa do rozmówcy, czy mówi o sobie. Polski z drugiej strony z automatu wymaga od nas ujawnienia płci postaci, co czasem psuje cały zamysł autora, a bardzo trudno tworzyć zdania tak, by to ukryć. Czasem mam problem z pobocznymi postaciami, które nie wnoszą nic do fabuły – na przykład przewijającymi się w tle kelnerami, lekarzami czy innymi sprzedawcami. Człowiek musi czasem sam podjąć decyzję, jak wyobraża sobie tę postać. Na szczęście w większości przypadków wydawca lub agencja zezwala na kontakt z pisarzami lub przekazanie im pytań. Chociaż w kwestii wspomnianych wcześniej postaci pobocznych zdarzyło mi się usłyszeć, że sami się w sumie nad tym nie zastanawiali. Dlatego przy takich drobnostkach staram się decydować sama, by niepotrzebnie nie zawracać autorom głowy. Ja mam też o tyle łatwiej, że wszystkie wątpliwości mogę właściwie na bieżąco konsultować z mężem. Native na wyciągnięcie ręki to prawdziwe zbawienie, bo ktoś z zewnątrz nie zawsze wyłapie subtelne sugestie lub właściwie odczyta pewne dwuznaczności kryjące się między wierszami.

W języku polskim zwracamy szczególną uwagę na powtórzenia - a dokładniej na to, aby było ich jak najmniej, a najlepiej wcale. Czy jest w stylistyce języka koreańskiego coś porównywalnego, a może też są to powtórzenia? 

Powtórzenia to chyba moja największa zmora. Polski ich nienawidzi, a koreański wręcz odwrotnie – czasem mam wrażenie, że kochają powtarzać w kółko to samo. Ten sam rzeczownik potrafi się pojawić w zdaniu pięć razy, każde kolejne może się od niego zaczynać i nikomu to nie przeszkadza. Zdarzają się autorzy, którzy parafrazują to samo zdanie cztery razy pod rząd i nie jest to wcale jakaś specjalna figura stylistyczna. Po prostu tak już często mają – i w literaturze, i w mowie codziennej. To sprawia, że tłumacze muszą się czasem nieźle nagimnastykować, by uniknąć całej gamy powtórzeń. Zdarza mi się godzinami głowić nad jakimś akapitem, bo nie mogę wymyślić, jak inaczej określić bohatera, żeby nie żonglować ciągle jego imieniem i „mężczyzną”. Próbowałam to nawet wyjaśnić mężowi, ale za nic nie potrafi zrozumieć, dlaczego słownik synonimów to najczęściej odwiedzana przeze mnie strona. Twierdzi, że sami sobie życie utrudniamy, jakbyśmy nie mieli już dość problemów chociażby z fleksją.

Co uważasz za największe wyzwanie w przekładzie z języka koreańskiego na polski? Czy jest to jakiś aspekt ściśle językowy, czy może na przykład to, że w przekładzie mogą uciekać jakieś niuanse kulturowe?

Oczywiście, ze względu na to, jak bardzo różnią się nasze języki i kultury, łatwo zagubić pewne kwestie. Tyczy się to przede wszystkim różnych gier słownych – zarówno tych bazujących na wieloznaczności, jak i żartów opartych na wymowie gwarowej. Czasem da się wpaść na jakiś polski odpowiednik, ale z reguły nie pasuje on do kontekstu. Tłumacz musi więc podjąć czasem trudną decyzję – zabić żart, nagiąć kontekst, czy po prostu wyjaśnić go w przypisie. Jeśli naprawdę nie da się tego rozegrać tak, jak w oryginale, ja jestem zwolenniczką opcji trzeciej. To samo tyczy się zachowań i słów wypowiadanych przez bohaterów, które bez zrozumienia pewnych norm kulturowych będą zwyczajnie niezrozumiałe lub nielogiczne. Spotkałam się z opinią wśród czytelników i tłumaczy, że korzystanie z przypisów to droga na skróty i brak kreatywności. Sama nie mogę się z tym zgodzić, zwłaszcza w kwestii literatury z innego kręgu kulturowego, który jest nam zupełnie obcy. Osoby zainteresowane Koreą lub innymi sąsiednimi państwami mogą się czasem obruszać, uważać niektóre przypisy za niepotrzebne tłumaczenie rzeczywistości lub traktowanie ich jak głupich ignorantów. Siedząc w tej azjatyckiej bańce, nie zdają sobie nawet sprawy, że przeciętny czytelnik, który właściwie nigdy nie miał z Koreą do czynienia, nie zrozumie nawet połowy kontekstu. A ja mam wrażenie, że właśnie brak pewnych wyjaśnień często prowadzi do opinii w stylu: „no bo ta literatura koreańska/japońska/azjatycka to jest jakaś taka dziwna”. Nieskromnie przyznam, że moim zdaniem nasi rodzimi tłumacze, nie tylko z koreańskiego, robią świetną robotę, by umożliwić szerszej publice cieszenie się tekstem w pełni. Przekłady na angielski, przynajmniej te z koreańskiego, w moim odczuciu uprawiają dość mocny gatekeeping. Brak przypisów to jedno, ale zauważyłam, że wielu tłumaczy ma tendencję do zostawiania w oryginale terminów, które dałoby się przetłumaczyć. Tyczy się to na przykład wszelkich zwrotów grzecznościowych – jak widzę w angielskich dialogach te wszystkie unnie, ummy czy oppy, łapię się za głowę. Przecież to brzmi tak nienaturalnie!

A teraz zapytam z trochę innej strony – co z języka polskiego byłoby najtrudniejsze do przełożenia na koreański?


Uważam, że tłumaczenie poezji i różnych książeczek dla dzieci byłoby nie lada wyzwaniem – chodzi mi głównie o teksty rymowane. Głównie dlatego, że rymy w koreańskim właściwie nie istnieją. Nie dość, że jest to język budujący zdania w systemie SOV (podmiot-dopełnienie-orzeczenie), to bardzo mocno opiera się na honoryfikacji, a ta jest wyrażana przede wszystkim za pomocą końcówek gramatycznych przyklejanych właśnie do czasowników lub przymiotników stawianych na samym końcu. A to sprawia, że końcówki wszystkich zdań brzmią niemal identycznie. Niełatwo więc oddać pewien rytm, który w przypadku takich tekstów ma po polsku ogromne znaczenie.

Kiedyś, redagując polską książkę, dotarłam do bardzo gęstego fragmentu, który wydawało mi się, że udało się rozplątać, tylko po to, aby kilka stron później okazało się, że kierunek działania bohaterów był zupełnie inny. Miałaś kiedyś może podobną sytuację – sądziłaś, że coś dobrze przetłumaczyłaś, a za parę stron okazało się, że bohaterowie robili czy myśleli coś innego?

Tak, takie sytuacje czasem się zdarzają, dlatego w miarę możliwości staram się przeczytać oryginał od deski do deski przed przystąpieniem do pracy – zwłaszcza, że pewne niedopowiedzenia w strukturze językowej są często wykorzystywane przez autorów do wprowadzenia dalej pewnych elementów zaskoczenia. Terminy jednak gonią, więc nie zawsze mam możliwość zapoznać się z tekstem w całości, nim zacznę go tłumaczyć. Zdarzyło mi się cofać, by zmienić płeć postaci, która dopiero dalej wyszła na jaw. Miałam taki problem przy Dobrym uchu Kim Hye-jin. W powieści pojawiają się dwa kotki, które można w sumie zaliczyć do głównych bohaterów. Ich imiona mają znaczenie, dlatego zdecydowałam się na tłumaczenie, a jak wiemy, trudno wymyślić po polsku coś neutralnego płciowo. Zwłaszcza że jedno z nich odnosiło się do czarnego. Właściwie na ostatnich stronach młodsza z bohaterek mówi, że obydwa zwierzaki są zupełnie innych płci niż przez cały czas myślała. Trudno było to jakoś ograć.

W Polsce, Europie - nie jestem pewna, jak się to układa w inny zakątkach świata - mamy szkolny podział na epoki literackie: starożytność, renesans, dwudziestolecie międzywojenne i wszystkie pomiędzy nimi. A jak wygląda historia literatury koreańskiej? Przypuszczam, że także występują tam jakieś epoki i główne prądy i jak mogą one korespondować z historią literatury, którą znamy ze szkolnych ław?


Nie tylko podział, ale i to, jak w Korei uczy się o literaturze, znacznie różni się od tego, do czego sami przywykliśmy. Weźmy chociażby kanon lektur – wiem, że niektórzy posiłkowali się głównie streszczeniami, ale są wśród książek klasyki, które każdy kojarzy ze szkolnych czasów. Gdyby zapytać Koreańczyka, jakie lektury czytał w szkole, najprawdopodobniej podrapie się po głowie. Jak to, ale że całą książkę? Obowiązkowo? Na stronach szkół można znaleźć listy proponowanych lektur dodatkowych dla uczniów, ale wygląda to zupełnie inaczej niż u nas. Klasyki, które każdy powinien znać, pojawiają się tylko fragmentarycznie w podręcznikach. Nikt nie ma obowiązku czytać całości. Dzieciaki są tak zawalone nauką, że kto miałby jeszcze czas tracić go na jakieś powieści.

Jeśli chodzi o literaturę klasyczną, przez wieki była ona zapisywana w znakach chińskich, uczeni korzystali z niej jeszcze przez długie lata po stworzeniu przez Koreę własnego alfabetu. Takie teksty są w wielu przypadkach zupełnie niezrozumiałe dla przeciętnego Koreańczyka, na szczęście koreańskie instytucje kulturalne bardzo prężnie działają na rzecz tłumaczenia ich na język współczesny. W klasycznych powieściach znaleźć można sporo motywów historycznych i historii przypominających peany na cześć bohaterskich mężczyzn. Jest też sporo kronik zbierających legendy, przekazywane sobie ustnie podania i opowieści opisujące prawdziwe wydarzenia. Tu warto wspomnieć o dwóch najważniejszych księgach, które dla Koreańczyków mają ogromne znaczenie – Opowieści Trzech Królestw (Samguk yusa) oraz Kroniki Trzech Królestw (Samguk sagi). Na znajomość tych tekstów kładzie się ogromny nacisk. Ich znajomość sprawdzana jest nie tylko podczas ichniejszej matury, ale również innych egzaminów – na przykład koreańskich testów na urzędnika państwowego czy rekrutacji w zawodowym wojsku. Kryje się w nich kawał koreańskiej kultury i mam cichą nadzieję, że może kiedyś te księgi ukażą się również po polsku (chociaż wiem, że przekład byłby niezwykle mozolną pracą).

Teksty pisane w pełni w hangeulu, czyli alfabecie koreańskim, zaczęły się pojawiać tak naprawdę na początku XX wieku. W latach 1910–1945 Korea znajdowała się pod okupacją japońską, co oczywiście też znalazło swoje odzwierciedlenie w poezji i prozie.

Współcześni pisarze często odnoszą się do wydarzeń historycznych, nawiązują w swoich tekstach do istotnych postaci. Wydaje mi się, że można to zaobserwować nawet w tekstach, które ukazały się w Polsce. Każdy autor ma oczywiście różne poglądy, nie wszyscy zgadzają się z obecną polityką czy tym, jak wygląda obecne społeczeństwo, ale ogólnie Koreańczycy są raczej dumni ze swojego dziedzictwa. Może słyszałaś o obecnym w literaturze motywie „han” – wewnętrznego cierpienia, określanego czasem jako mieszanina smutku i gniewu, będącego cechą wspólną koreańskiego narodu, mocno zakorzenioną w ich trudnej historii. Wielu uważa to uczucie jako coś wyjątkowego dla Koreańczyków, coś, co tylko oni rozumieją. Przyznam jednak szczerze, że we mnie budzi to często pewne skojarzenia z naszym polskim mesjanizmem. Jak by nie patrzeć, też nie mieliśmy łatwej historii, więc można tu znaleźć pewne analogie.

[M: Jeśli interesuje kogoś temat han, to można zerknąć na artykuł w „Tekstach Drugich” z 2018 roku:  Han w kulturze koreańskiej. O możliwych podobieństwach między koreańskim hanem a polską nostalgią na wybranych przykładach, autorstwa Tamary Czerkies i Yongdeoga Kima oraz książkę Oh K., Uczucie han jako wartość estetyczno-moralna w kulturze i literaturze narodu koreańskiego].

Pozostając jeszcze w temacie historii literatury, pomyślałam o pięciu nazwiskach polskich pisarzy/pisarek, poetów/poetek reprezentujących różne czasy i nurty w literaturze i zastanawiałam się, czy mają oni swoich odpowiedników w Korei. Są to: Jan Kochanowski, Adam Mickiewicz, Bolesław Prus, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska oraz Olga Tokarczuk. Chociaż nie wiem, czy ostatnia osoba nie jest zbyt prosta, bo sama pomyślałam od razu o Han Kang. 

Zgadzam się, porównanie Han Kang do Olgi Tokarczuk byłoby chyba najbardziej trafne. Trudno porównywać jeden do jednego, bo historia literatury i popularność pewnych nurtów rozwijała się jednak zupełnie inaczej w Polsce i na Półwyspie Koreańskim.

Jeśli chodzi o Kochanowskiego czy Mickiewicza, trudno chyba znaleźć konkretne odpowiedniki. Nie ma jednej konkretnej postaci, która aż tak wybijałaby się na tle innych pisarzy, wydaje mi się, że Koreańczycy nie mają takiego swojego Shakespeara. Najważniejsze sylwetki wśród poetów to na pewno Kim Sowol, Yun Dongju, czy Yi Yuksa – te trzy nazwiska padają od razu, gdy zapyta się Koreańczyka, jakich autorów pamięta ze szkoły. Tworzyli oni w czasie okupacji, a Yun i Yi bardzo angażowali się w działalność niepodległościową.

Gdybym miała przyrównać kogoś do Prusa, to przyznam szczerze, że widzę pewne podobieństwa u niektórych współczesnych pisarzy starszego pokolenia, chociażby u Hwang Sok-yonga. Na myśl nasuwa się też Yi Gwang-su, uważany często za ojca współczesnej literatury.
 
Ile bym jednak nie myślała o Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, nie przychodzi mi na myśl żadna podobna postać. Nie będę ukrywać, że poezja to nie do końca moja działka – dużo lepiej czuję się w prozie i głównie ją zresztą czytam. 

Przed tegorocznymi targami w Warszawie byłam zadziwiona, jak niewiele koreańskich - ale nie tylko - premier na ten czas przygotowały wydawnictwa (bo pamiętałam, że było ich kilkanaście w zeszłym roku), ale potem mnie oświeciło - podczas targów wydawcy z Polski będą się spotykać z tymi z Korei Południowej i teraz dopiero obudzimy się z nową falą koreańskiej literatury wydawanej w naszym kraju. Chciałam zapytać, czy aktualnie masz dużo pracy tłumaczeniowej i czy może wiesz coś o zakulisowych potargowych planach wydawnictw?

Wbrew pozorom trochę tego było, jeśli policzymy również okołotargowe. Aż trzy koreańskie nowości w Kwiatach Orientu, po jednej w bo.wiem, Yumece, Tajfunach, ArtRage, Movie, Państwowym Instytucie Wydawniczym… Nie wiem, czy coś mi jeszcze nie ucieka. Gościliśmy aż dziesięć osób autorskich, a wielu wydawców prowadziło rozmowy z przedstawicielami koreańskich domów książki. Na ile były one owocne, to się dopiero okaże😉
Sama mam sporo pracy, właściwie do końca roku jestem już kompletnie obłożona. Trzy skończone już wcześniej teksty są na etapach redakcyjno-składowych, dwa z nich ukażą się najpewniej po wakacjach. Na razie nie mogę zbyt wiele zdradzić (chociaż tytuły niektórych najchętniej już bym wykrzyczała). Z tekstów, które nie są tajemnicą, pracuję nad kolejnymi tomami True Beauty, bo jeszcze kilka z nich ukaże się w tym roku, a także nad najnowszą powieścią Hwang Sok-yonga, która pojawi się pewnie w połowie przyszłego roku. To straszna cegła (przeszło 600 stron w oryginale), więc trochę to trwa. A co przyniesie przyszły rok? Pewnie wkrótce się dowiemy, co udało się ugrać podczas targów.

Bardzo dziękuję za odpowiedzi!
 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

czwartek, 19 czerwca 2025

Życiowe historie - W cieniu AI. Jak sztuczna inteligencja ingeruje w nasze życie?

 Hello!

Nie do końca widziałam, czego się spodziewać po tej książce - sądziłam, że skoro jest o AI, będzie to pozycja bardziej popularnonaukowa i skupiona na technologii, a okazało się, że to reportaż społeczny oparty w dużej mierze na wywiadach. Oczywiście jest to jasne po przeczytaniu opisu i zastanowieniu się przez chwilę nad jej tytułem, ale wybierałam ją w aplikacji z audiobookami i na okładce zdecydowanie najbardziej w oczy rzuca się AI. 

W cieniu AI

Tytuł: W cieniu AI. Jak sztuczna inteligencja ingeruje w nasze życie? 
Autorka: Madhumita Murgia
Tłumaczenie: Michał Lipa
Wydawnictwo: Wydawnictwo Port (imprint Wydawnictwa Marginesy)

W samej książce rzuca się mniej - albo rzuca się w bardzo nietechnologicznych kontekstach. Poznajemy na przykład historię o pracownikach danych w różnych rejonach świata, którzy szkolą różnego rodzaju algorytmy, zaznaczając na zdjęciach to, czego oczekuje zleceniodawca. Ale osoby te kontakt mają tylko ze swoim bezpośrednim przełożonym, często nie mając pojęcia, że pracują na przykład dla Mety. W książce jest także rozdział o modyfikacji zdjęć, deep fake'ach, aplikacjach opartych na sztucznej inteligencji pozwalających rozbierać osoby (kobiety, na mężczyznach te aplikacje nie działają) oraz o rozpowszechnianiu intymnych - przerobionych - zdjęć bez wiedzy i zgody danej osoby - i muszę przyznać, że ciarki przechodziły mi po plecach, bo to nie żaden horror tylko prawdziwe życie wielu kobiet, które muszą mierzyć się z takimi obrzydliwymi pomysłami.

Wszystkie przedstawione w książce historie dotyczące różnych aspektów AI są bardzo ciekawe, ale ma się poczucie, że bardzo jednostkowe. Większość rozdziałów ma jednego (góra dwóch) głównych bohaterów i grono postaci pobocznych. Wydaje się, że autorka chciała jednocześnie pokazać wyraźnie dwie rzeczy: zarówno stopień - cze też głębokość - ingerencji AI w jednostkowe życia codzienne, jak i całe spektrum aspektów tegoż życia, w które AI ingeruje - od wizyt u lekarza (ale z zaznaczeniem, że to startupowa aplikacja dostępna, ale dla wąskiego grona osób), po dostawców jedzenia Uber Eats.

W zasadzie jedyny poważny zarzut, który mam wobec tej książki, to fakt, że autorka zupełnie nie potrafi kończyć poszczególnych rozdziałów. Wszystkie są urwane, brakuje im nie tylko podsumowania, ale w ogóle jakiegokolwiek znaku w treści, że zbliżamy się do końca rozdziału i dany wątek zostanie zamknięty - bo tak naprawdę nie zostaje, każdemu jednemu rozdziałowi brakuje tak dwóch krótkich akapitów konkluzji. Zupełnie nie przeszkadza mi brak powiązania pomiędzy poszczególnymi rozdziałami, ale ten jednoznacznego zamknięcia rozdziałów - bardzo. Książce bardzo brakuje także takiego ogólnego zakończenia/podsumowania.


Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

niedziela, 15 czerwca 2025

Black Mirror S7

 Hello!

Udało mi się obejrzeć nowe odcinki Black Mirror - i jak to w antologiach serialowych bywa: są odcinki lepsze, są odcinki słabsze i są odcinki z absurdalnymi konceptami.

Common People

To w zasadzie interesujący odcinek, ale znudził mi się gdzieś w połowie - za dużo można się było domyślić już na początku, po czym obserwowało się to, czego człowiek się spodziewał, w nadziei na jakiś zwrot akcji, który w zasadzie nie następuje i trudno być zaskoczonym decyzją bohaterów, bo byli to common people z common sense. Zakończenie nie jest szokujące ani smutne na dobrą sprawę, jest takie rozsądne, że jednak aż trochę boli.

Ale też jeśli odcinek chciał zobrazować to, że uzależniamy swoje życie od subskrypcji firm, które nie wiadomo, co mogą wymyślić, oczekiwać i za co będziemy musieli jeszcze dopłacać - to robi to, waląc łopatą prosto w mózg widza. W tym odcinku nie ma ani grama subtelności, może nie jest on grubiański per se, ale niewiele mu brakuje.

Bete Noire

Na początku odcinek mnie nudził, a główna bohaterka nie wydawała się postacią łatwą do polubienia, jednak wraz z kolejnymi mijającymi minutami razem z nią miałam wrażenie, że moje władze umysłowe mnie zawodzą. Aż okazuje się, że tak, za całym pojawieniem się znajomej ze szkoły głównej bohaterki w jej obecnej pracy, może stać głębsza fabuła. Więc z czasem oglądanie odcinka staje się coraz bardziej niekomfortowe i nie wiadomo, czy chce się dowiadywać, dokąd ten obłęd zaprowadzi główną bohaterkę.

A potem się okazuje, że zakończenie odcinka jest nie wiadomo, czy bardziej kuriozalne, czy żenujące, ale gdzieś w tych rejestrach. I nawet jeśli próbował (a może wcale nie próbował, może to był tylko pretekst) powiedzieć coś na temat skutków plotek i prześladowania w szkole, to mu się to nie udało.

Hotel Reverie

Czyżby wszystkie pieniądze castingowe poszły na ten odcinek? Ale nie narzekam, jeśli obecność znanych twarzy na początku ma sugerować ciekawy epizod.

To był bardzo ładny epizod, wzruszyłam się na koniec. Trochę przeciwieństwo pierwszego - wydaje się, że mówi i pokazuje dokładnie to, co musi, aby widz jednak sam przemyślał sobie pewne podejmowane w nim tematy i zagadnienia, zamiast łopatologicznej przewidywalności. A czego tu nie mamy: i samotność połączona z chęcią ucieczki od świata, i AI, i wymyślne technologie zamknięte w pomyśle tego, aby nagrać stary film jeden do jednego jak był tylko z nową aktorką w roli głównej - przenosząc ją na wygenerowany plan tegoż filmu.

 Plaything

Och, to Peter Capaldi! Tego aktora też znam (i teraz się zastanawiam, czy nie poznałam kogoś z pierwszych odcinków).

Programista stworzył Tamagochi tylko na komputerze. Tylko że to prawdziwe stworzenia zdolne do zbudowania komputerowej cywilizacji, o ile dostarcza im się osprzęt. Główny bohater oddaje swoje życie zajmowaniem się nimi, bo natura ludzka w postaci jego znajomego się ujawniła i postanowiła stworki pozabijać - a on cóż... zabił znajomego. A stworki wszystko widziały. (I kto nie robił różnych rzeczy w Simsach, niech pierwszy rzuci kamieniem; ale ludzie i bez dystansu monitora potrafią być tak po prostu okrutni, poczytajcie sobie o performansie Mariny Abramović „Rytm 0”).

Zakończenie odcinka jest trochę otwarte: albo możemy uwierzyć głównemu bohaterowi, że stworki postanowiły koegzostować z ludźmi, stworzyć świat pełen pokoju, zbiorowej inteligencji, albo biorąc pod uwagę to, czego były świadkami trzy dekady wcześniej, postanowiły jednak uśmiercić ludzkość. 

Eulogy

Jak spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy. Jak zmarnować sobie życie i obwinić za to kogoś innego, bo nie rozumiało się, jak ważna jest to dla niego jedna prosta rzecz i nie dostrzegało się poświęceń, które ta osoba dla ciebie robiła. To bardziej psychologiczny odcinek i takie trochę studium osobowości i osobistego egocentryzmu niż kwestia technologii. W tym przypadku możliwość spojrzenia na swoją przeszłość poprzez wejście do zdjęć i przebycie pewnej wędrówki z wirtualną przewodniczką pomogła bohaterowi w końcu pogodzić się z przeszłością. To krótki i kameralny odcinek i po ukazaniu się siódmego sezonu słyszałam, że jest z niego najlepszy i chyba trzeba się z tym  stwierdzeniem zgodzić.

USS Callister: Into Infinity

To przygodowy odcinek będący kontynuacją pierwszego odcinka czwartego sezonu. Oglądałam z zaciekawieniem, ale jest trochę za długi. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

 

środa, 11 czerwca 2025

Wyszywany kiciuś

 Hello!

Prawdopodobnie okazją, na którą wyszyłam najwięcej obrazków w swoim życiu, jest pierwsza komunia święta. Haftowałam takie obrazki jeszcze zanim miałam bloga i już kiedyś wspominałam, że na ten pierwotny wzór komunijny nie mogę patrzeć. Kilka lat temu opracowałam więc sobie schemat gołębia i zrobiłam takie trzy (i wydaje mi się, że tego ostatniego nigdy nie pokazałam) i też stwierdziłam, że temu wzorowi podziękujemy. I gdy przyszło do wyszywania na kolejną komunię, postanowiłam porzucić religijny wymiar tego wydarzenia i wyszyć coś, co prawdopodobnie bardziej spodoba się obdarowywanemu. Po konsultacjach okazało się, że lubi on kotki, więc kotka dostał.

Wyszywana haftem krzyżykowym głowa brązowego kota, z zieloną kokardką
 

Wyszywana haftem krzyżykowym biało-brązowa głowa kota z zieloną kokardką, w kwadratowej ramce, leżąca na szarym obrusie w białe kwiaty

W zasadzie nie mam za wiele do napisania o samym procesie wyszywania - może oprócz tego, że był szybszy, niż się spodziewałam. Blogger postanowił zepsuć jakość zdjęć (szczególnie drugiego), ale muszę napisać, że jestem bardzo zadowolona z kolorów, które udało mi się dobrać do tego wzoru.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

sobota, 7 czerwca 2025

Minirecenzje totalnie przypadkowych kosmetyków 4

 Hello!

Oto kolejna odsłona prawie regularnego cyklu na blogu! Jak człowiek pisze tyle tekstów, recenzji i opinii, to trudno mu się powstrzymać od oceniania i pisania o wszystkim - a szczerzę wierzę też w polecenia i ostrzeżenia! 

 

Eveline Better Than Perfect podkład nawilżająco-kryjący

W skrócie rozczarowanie. A nie spodziewałam się wiele, ale podkład nie jest ani szczególnie kryjący, ani szczególnie nawilżający, za to utlenia się BŁYSKAWICZNIE i bardzo brzydko. Dosłownie w drodze dłoń-gąbka-twarz. Być może jest odporny na ścieranie, ale wyświeca się tak szybko, że trzeba go dobrze przypudrować, więc i tak się ściera. Najogólniej to jeden z najbrzydszych podkładów, z jakim miałam do czynienia. 

Aktualizacja: okazuje się, że ten podkład lepiej działa z czasem i nie mam pojęcia, czym to się ma. Wątpię, czy moja skóra się zmieniła/przyzwyczaiła. Nie wiem, ale uczciwie napisać, że ostatecznie nie jest taki okropny, jak się początkowo sprawdzał. Ale raczej nie kupię drugi raz.

Dr. Jart+ Cicapair™ Tiger Grass Color Correcting Treatment

Wiecie za to, co nie okazało się rozczarowaniem? Magiczny krem z internetu! Gdzieś w lutym 2024 roku moja skóra postanowiła się zbuntować na amen (prawdopodobnie dostałam bardzo mocnego uczulenia na serum Face Boom skin dopamine - po zużyciu połowy opakowania i w zasadzie byłam z niego całkiem zadowolona) i nie za bardzo chciałam się malować, ale nie mogłam też chodzić cała czerwona do pracy. I zdecydowałam się wypróbować zielony krem, który staje się koloru skóry. I była to jedna z najlepszych inwestycji kosmetycznych mojego życia, bo mi ten krem sprawdza się fantastycznie. Jakimś sposobem nie jest za ciężki dla mojej skóry, kryje lepiej niż niektóre podkłady, a jak się przypudruje, to nie sposób powiedzieć, że to krem a nie podkład. Wiem, że na niektórych osobach robi efekt ducha - i co ciekawe robi taki na przykład na moim o wiele bledszym bracie - ale nie na mnie. Jakimś sposobem do mojej skóry dopasowuje się idealnie. 

Lirene, Power of Plants, masełko do demakijażu mango

Najbardziej działające na mnie hasło reklamowe - mango! Oraz zielona herbata / matcha. Ale teraz o mango. Zmywa makijaż i działa, ale masełko nie jest rewelacyjne i nie wierzcie w te super zapewnienia o blasku i nawilżeniu. 

tołpa, pure trends, krem upiększający na dzień, malina i dzika róża

Mam dziwne (nie)szczęście do kremów, które okazują się błyszczące - w tym dosłownie jest brokat. Nie jest odpowiednio nawilżający dla mojej skóry, ale na dwie warstwy dawał radę. Nawet ładnie wyrównuje kolor skóry, ale powoduje też uczucie ściągnięcia. Nie był to najgorszy krem, którego używałam, ale na pewno nie kupię go nigdy więcej. 

TOŁPA Pure Trends Super Fruits, Żel-peeling do mycia twarzy, z czerwoną glinką 

Nie wiem, czy to zapach aceroli czy borówki, ale ten peeling pachnie bardzo nieprzyjemnie, powiedziałabym, że chemicznie. Działać działa i nawet nie podrażnia skóry, ale używanie go przez ten zapach jest trudne.

Pureheals Centella 70, łagodzący krem do twarzy z wąkrotą azjatycką

Moja skóra, gdy na kosmetyku jest napisane „łagodzący, redukujący czerwony kolor itd.”, prawie zawsze reaguje dokładnie tym - podrażnieniami i zaczerwienieniem. Ale nie tutaj. Ten krem jest cudny! Jest takie hasło reklamowe, że krem działa jak plaster lub coś w tym stylu - idealnie pasowałoby do tego produktu. 

hydrastars, moist&mild, nawilżające serum barierowe 

Sprawdziło mi się fantastycznie, bardzo polubiło się z moją skórą, ale co najważniejsze przy tego typu produktach - jest bardzo wydajne i nie kończy się po dwóch tygodniach (a niektóre sera tak właśnie robią).

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

 

wtorek, 3 czerwca 2025

K-pop 2025 - maj

 Hello!

Niech o stanie k-popu świadczy fakt, że ten wpis zaczęłam tworzyć dokładnie 19 maja i to tylko z poczucia, że jeśli tego w końcu nie zrobię, to może się skończyć tak, że wpisu majowego w ogóle nie będzie. A jak już zacznę pisać, to dokończę. Problem jest tylko taki, że nie za bardzo - przez większą część maja - było o czym.


ROSE - Messy  

To piosenka ze ścieżki dźwiękowej filmu F1 i naprawdę bardzo mi się podoba.

TXT - Love Language 

Ta piosenka jest taka dziwna, to znaczy wywołuje we mnie dysonans poznawczy. Muzyka, słowa, a już najbardziej ta superintensywna choreografia - w tym układzie nic się nie zgrywa. Choreografia wcale nie pasuje do tej muzyki i nawet gdyby piosenka była o czymś innym, też by nie pasowała. Słowa i delikatny koncept teledysku nie pasuje do warstwy instrumentalnej, czy do czegokolwiek, co tam piszczy w tle. Każdy z elementów tej układanki osobno i w innych puzzlach mógłby się sprawdzić, ale razem jest to naprawdę... cudaczne.

DAY6 - Maybe Tomorrow  

To trochę piosenka jak Zombie (i ponadto koresponduje tematycznie z Twisted Paradise i nową piosenką tripleS, którą przesłuchałam, ale nie opisuję), ale z większą nadzieją. 

BOYNEXTDOOR - I Feel Good

Sympatyczna grupa z bardzo sympatyczną piosenką.

YUTA - Twisted Paradise

Ależ to jest dramatyczne, tragiczne, głębokie, teatralne, j-rockowe, ale też jak... Queen. W każdym razie - dlaczego WSZYSCY nie mówią i piszą o tej piosence???

BAEKHYUN - Elevator

To bardzo przyjemna piosenka, ale taka nijaka w zestawieniu z innymi głównymi singlami Baekhyuna. To jakby taka troszkę młodsza siostra Candy, ale niestety bez tego czegoś. A w teledysku jest taki chaos, że nie wiadomo, na czym się skupić. 

To bardzo spójny krążek (zatytułowany Essence of Reverie), ale niestety oznacza to, że piosenki są bardzo do siebie podobne (prawie nierozróżnialne). Nie jestem pewna, o czym BBH śpiewa, ale muzycznie wydaje się to spokojny (prawie smutny, ale zdecydowanie niesmętny) album – najogólniej jego klimat bardzo pasuje do jego tytułu, który Google twierdzi, że można przetłumaczyć jako esencja marzeń sennych. Ale bardzo, bardzo, bardzo brakuje mi na nim utworu jak Ice Queen czy Cold Heart

A INB100 dalej jest niepoważną wytwórnią, bo jak można w 2025 roku do teledysków członków EXO nie dodawać napisów, nie pojmuję. 

RIIZE - Fly Up

Co prawda to nie jest Honestly ani Impossible, ale nie jest to także straszne Bag Bad Back. Nie jestem pewna, czy zespół dostaje plusa za klip w bibliotece, czy jednak nie promujemy nieodpowiednich zachowań (to trochę żart - teledysk bardzo mi się podoba), ale ogólnie Fly Up to bardzo w porządku piosenka, odpowiednia dla RIIZE. Początkowo wydawało mi się, że to piosenka pasująca do High School Musical, ale może bardziej do musicalu In the Heights

Ogólnie cała płyta - zatytułowana Odyssey - bardzo mi się podoba, na czele z utworem tytułowym. Wiele piosenek ma taki vibe utworów z bajek Disneya, tu głównie Inside My Love, które spokojnie mogłoby być w Królu Lwie. The End of Day to naprawdę przykład najlepszych balladowych tradycji SM, a Another Life powinno dostać wersję z zespołem na żywo i to wczoraj. A co do BBB - mam teorię spiskową: otóż SM chciało poczekać z wydaniem tej piosenki aż Taeyong wróci z wojska, ale traciło do niej prawa/licencję/cokolwiek z końcem maja i musieli ją komuś oddać, bo ktoś w SM tak ją polubił, że nie wyobrażał sobie, że nie ujrzy ona światła dziennego w tej wytwórni.

i-dle - Good Thing

Ja nie wiem, czego się spodziewam za każdym razem, gdy włączam kolejny klip i-dle, ale za każdym razem, Soyeon (jako że jest przedstawiana jako główna siła muzyczna tego zespołu) rozczarowuje mnie jeszcze bardziej - tym razem nasłuchała się Charlie XCX i myśli, że osiągnie Soyeon summer oraz odkryła Avril Lavinge i myśli, że jest taka alternatywna. Ogólnie naprawdę podobają mi się partie Miyeon i Minnie - reszty tego tworu nie trawię, bo w zasadzie nie słyszę tam piosenki.  

SHINee - Poet I Artist

Napiszę wprost - Starlight podoba mi się bardziej niż Poet I Artist
Ale też zupełnie nie mam potrzeby ani chęci posiadania k-popowych (ani innych albumów), ale wciąż zastanawiam się, czy nie kupić tych fluffy breloczków. Chociaż Poet I Artist zyskuje przy kolejnych przesłuchaniach, gdy skupia się na innych elementach muzycznych (bo początkowo można odnieść wrażenie pewnego chaosu).

A z zupełnie innej bajki, ale muszę to napisać - mam sweter inspirowany swetrem, który na na sobie w teledysku i miał na zdjęciach zapowiadających Taemin. Jakim sposobem? Jakiś czas temu (być może w okolicach początku kwietnia) zobaczyłam na Twitterze (X) zobaczyłam zdjęcie Jeffa Satura w tymże swetrze, który wyglądał jak zrobiony na szydełku. Więc zrobiłam mema: "Mamo, chcę sweter Valentino", mama: "Mamy sweter Valentino w domu" - to znaczy zrobiła mi prawie taki sam na szydełku i w kolorze, który podoba mi się zdecydowanie bardziej niż oryginalny. I gdy pojawiły się zdjęcia Taemina w nim, to mogłam lub nie zareagować tak: "Maaaaamoooooo, patrz, jeszcze jeden w tym swetrze, zobacz, jaki popularny!". (A jeśli będziecie ciekawi, jak wygląda, to dajcie znać, to przygotuję wpis!).

Red Velvet - IRENE & SEULGI - TILT

Jak RIIZE dostało w spadku piosenkę po NCT, tak Irene i Seulgi dostały po aespie. A klip trochę po aespie, a trochę po XG. Ogólnie największym problem tej piosenki jest jednak to, że jest zupełnie niespecjalna, chociaż w zasadzie nie ma co się w niej nie podobać. Natomiast cała płyta jest taka, że każda kolejna piosenka jest lepsza od poprzedniej, a reprezentują one w sumie szeroką - jak na minialbum - gamę gatunków, tworząc jednak nawet koherentną płytę. Chociaż w What's Your Problem producentom przypomniało się o squeaky bed sample… I Tilt trochę zyskuje przy kolejnych przesłuchaniach.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

piątek, 30 maja 2025

Rozpoczęcie tematu - Anglia. Czas na herbatę

 Hello!

Gdyby nie audiobooki to moja lista książek, z którymi udało mi się zapoznać, byłaby w tym roku żenująco krótka. Chciałam jednak odpocząć od reportaży czy książek popularnonaukowych, więc sięgnęłam po tytuł z serii podróżniczej Wydawnictwa Poznańskiego Anglia. Czas na herbatę autorki bloga riennahera.com.

Tytuł: Anglia. Czas na herbatę
Autorka: Marta Dziok-Kaczyńska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie

Anglia. Czas na herbatę to bardzo przyjemna książka do słuchania, ale niestety jej treść wpadła jednym uchem, a wypadała drugim. Początkowo nie mogłam uwierzyć, jak krótkie są części, rozdzialiki, akapity. Dwa akapity na jeden temat i to wszystko, przeskakujemy do następnego. Który może lepiej lub gorzej łączyć się z poprzednim. Niestety tej opowieści brakuje skupienia, tematu, linii przewodniej - a przynajmniej lepszego ułożenia zagadnień w ramach poszczególnych części. Obraz Anglii wyłaniający się z książki jest ciekawy, ale niesamowicie fragmentaryczny - wydawałoby się, że autorka powinna układać te puzzle, a odniosłam wrażenie, że je rozsypuje. Zaskakuje mnie, że żaden temat nie został zagłębiony, a wszystkie nie dość, że są trochę porozrzucane, to jeszcze jest to taka przebieżka z kwiatka na kwiatek. 

To znaczy są w tej książce dłuższe fragmenty opisujące pewne zagadnienia, na przykład zostajemy przeprowadzeni przez system szkolny Anglii, dzięki temu, że autorka ma małe dzieci, a sama kilka lat temu tam studiowała. Ale dochodzimy do pewnego momentu - jeśli się nie mylę o spłacie kredytów studenckich i bum! wątek zakończony, teraz zajmiemy się pogodą. I nie wiem, czy to jest osoby rozdział, dosłownie wizualnie zaczyna się od nowej strony, czy w książce są tylko takie podtytuły do kolejnych akapitów. Jeśli to pierwsze - to wielki plus dla projektu składu książki. Jeśli nie, to niestety tym bardziej czuję, że moje narzekanie na brak pewnej koherentności książki, jest uzasadnione. Dosłownie musiałam przerywać słuchanie, ponieważ te tematy nie wypływały naturalnie jeden z drugiego i miałam wrażenie, że zaczynam słuchać innej książki, a nie kontynuuję tę, którą już słuchałam.

Nie zaczynałam słuchania tej książki z założeniem, że to reportaż, ale brak głębszych refleksji i tak mnie zaskoczył. Przy czym nie wiem, czy to wada samej książki, czy wynika to z faktu, że czytam bloga autorki od pewnie 15 lat, regularnie słucham jej podcastu (i nie chcę nawet przez to napisać, że książka powtarza ich treści – trochę tak, ale nie do końca) i czasami jej wpisy są zwyczajnie dłuższe, niż to ile miejsca zostało poświęcone na dany temat w książce. I jak wspominałam nie chodzi mi tu nawet o tematy, ale o samą długość fragmentów poruszających dane zagadnienie. Nie wiem, jak wyglądało to fizycznie w książce, ale słuchając audiobooka, bardzo często miałam wrażenie, że autorka nie zdążyła jeszcze dobrze rozpocząć jakiegoś tematu, a już dostawaliśmy fragment dotyczący czegoś zupełnie innego. 

Miałam okazję przyjrzeć się książce przez chwilę podczas Tragów Książki w Warszawie i w swojej fizycznej wersji zyskuje ona bardzo, bardzo wiele - na czele z tym, że jej dużą i integralną część stanowią zdjęcia. I ogólnie jest naprawdę bardzo ładna i starannie przygotowana. Być może to przypadek książki, której robienie audiobooka nie było najlepszym pomysłem; audiobook (poza różnymi abonamentami) kosztuje ok. 45 złotych, a książka na stronie wydawnictwa w tym momencie 36. Naprawdę wygląda (i to całkiem dosłownie) na to, że zdecydowanie lepiej kupić jednak fizyczne wydanie.

Można się też zastanowić, jaki byłby odbiór książki, gdyby audiobooka czytała autorka - wydaje mi się, że to mogłoby być bardzo ciekawe. Bo muszę napisać, że lektorka nie do końca mi odpowiadała - jak zazwyczaj nie mam problemu ze słuchaniem książek w szybkości 1,5 (a zdarzało się, że i szybciej), tak tutaj musiałam na 1,3. 

Nie do końca rozumiem, dlaczego książka nie zaczyna się od części opisujących historię Anglii i Wielkiej Brytanii, bo niestety ten brak chronologii sprawił, że nic nie zapamiętałam z samego początku opowieści, bo moja pamięć się jakby zresetowała i zaczęła zapamiętywać informacje po kolei. 

Natomiast naprawdę nie rozumiem i irytowało mnie podczas słuchania to, że cost-of-living crisis, gdy pojawia się w tekście po raz pierwszy owszem jest wyjaśniony, ale później występuje tylko po angielsku. Nie wiem, czy kryzys kosztów życia w Anglii jest jakiś szczególny, ale ogólnie - jak widać - kryzys kosztów życia to zupełnie zwyczajne, przetłumaczalne określenie i nie widzę żadnego powodu, aby występował w książce po angielsku. I druga rzecz, która zupełnie wybiła mnie ze słuchania i powagi sytuacji - określenie "handel żywym towarem" zamiast "handlu ludźmi". Mam wrażenie, że po pierwsze nie używa się go powszechnie od wielu, wielu lat, a po drugie zupełnie nie pasuje ono do tonu tej książki. Może chciano tak podkreślić wagę zarzutów, ale wyszło zastanawiająco.

Bardzo narzekam, ale przysięgam, że to nie jest tak, że to jest słaba książka. Po prostu jej narracja jest prowadzona w specyficzny sposób, który jednym osobom może pasować bardziej, a innym mniej. Ogólnie słucha się jej przyjemnie, można się dowiedzieć wielu ciekawostek i skonfrontować własne założenia czy stereotypy. Sama miałam dłuższą przerwę w słuchaniu - bo nie ukrywam, trudno było mi ten audiobook dosłuchać - ale okazało się, że akurat było to tuż przed fragmentami, które - oprócz części historycznej - były chyba najlepsze w całej książce, a dotyczyły podróży i atrakcji turystycznych, nie tak oczywistego tematu kulinariów oraz kultury. Słuchając ich, doszłam do wniosku, że autorce o wiele lepiej szło pisanie o właśnie takich konkretach niż ludziach i mentalności. Albo to po prostu kwestia tego, że ogólnie im dalej w książkę, tym wydaje się, że staje się ona lepsza (choć jak pisałam, miałam problem, aby ją dokończyć). Ostatecznie mam do niej dość ambiwalentny stosunek, ale niestety jednego jestem pewna - niewiele z niej zapamiętałam. A jeśli miałabym polecać, to na pewno wydanie papierowe. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M


poniedziałek, 26 maja 2025

Wyszywana meduza

 Hello!

Już wiele razy na blogu wspominałam o tym, że jak sobie coś wymyślę - a szczególnie jeśli to pomysł na wyszywanie lub coś innego DIY - to nie spocznę, dopóki tego nie zrobię. I takim sposobem w zeszłym roku wymyśliłam sobie wyszywaną meduzę. 

Wyszywana haftem krzyżykowym różowo-filoletowa meduza w birecie w ramce przypominajacej kanwę

Różowo-filoletowa meduza w birecie wyszywana haftem krzyżykowym postawiona w ramce na miętowym pudełku

Wymyśliłam ją z myślą o Oli z bloga Kulturalna meduza, która ostatnio jest jednak głównie naukowczynią. I stąd pomysł na meduzę w birecie.

Wyszywanka powstawała dosyć szybko, bo chciałam ją skończyć na zeszłoroczne targi książki w Warszawie. Niestety Oli nie udało się na nie dotrzeć. Liczyłam, że uda mi się przekazać wyszywankę w tym roku - ale także okazało się to niemożliwe. Więc ostatecznie meduza została wysłana do adresatki. 

Gdy teraz na nią patrzę, a już szczególnie na zdjęciach, wydaje się taka prosta, ale diabeł tkwi w szczegółach - a dokładnie w błyszczącej mulinie. Już nie raz i nie dwa wspominałam, że wyszywanie błyszczącą muliną jest… upierdliwe. Można oczywiście użyć pewnych wspomagaczy tego procesu, są nawet profesjonalne pomady, ale mają one ten mankament, że zostają na niciach, mogą trochę niszczyć ich efekt wizualny, a niektóre są tłuste i mogą przenikać nawet na tył ramki. A druga rzecz - nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że niezrobienie z meduzy ośmiornicy (a już wyjątkowo trudno przy tak prostym założeniu na wzór), to naprawdę wyższa szkoła jazdy. Także wymyślenie czapeczki, tak, aby chociaż trochę przypominała to, czym miała być, stanowiło pewne wyzwanie.

Nie pamiętam już niestety, gdzie udało mi się dostać tę wspaniałą ramkę, która idealnie pasuje do wyszywanych projektów, ale trochę żałuję, że nie kupiłam od razu trzech czy czterech (chociaż mam mgliste wspomnienie, że to mógł być jedyny w swoim rodzaju egzemplarz i więcej nie było).

Ostatecznie mam wrażenie, że wszyło to całkiem uroczo i akuratnie.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M

 

czwartek, 22 maja 2025

Wszystko, o co chciałam zapytać tłumaczkę [wywiad Aleksandra Woźniak-Marchewka]

Hello!

Zapraszam serdecznie na wywiad z tłumaczką Aleksandrą Woźniak-Marchewką, która przetłumaczyła między innymi „Raj pierwszej miłości Fang Si-chi” (Wydawnictwo Yumeka, 2023) oraz „Błogosławieństwo niebios” (Czarna Owca, oficjalna premiera odbyła się wczoraj 21 maja!).


Na początek naszej rozmowy chciałabym zaproponować pewne rozróżnienie: tłumaczenie jako pracę nad tekstem oraz pracę tłumacza jako wszystko, co związane z zawodem, ale nie odnosi się bezpośrednio do tekstu – i zapytać, co jest najłatwiejszymi i najtrudniejszymi aspektami bycia tłumaczem.

Powiedziałabym, że najłatwiejsze z całej tej pracy jest przeczytanie książki. Czasem pewne sceny wydają się całkowicie zrozumiałe i nagle dopiero przy tłumaczeniu okazuje się, że to, co rozumiemy, nie tak łatwo przełożyć na polski. Albo że jednak nie rozumiemy tego tak dobrze, jak nam się wydawało. Jako najtrudniejsze wskazałabym dobre odwzorowanie  stylu autora w swoim języku. A jeśli chodzi o zawód tłumacza – no cóż, nie będę tu oryginalna… Jest to praca dużo mniej opłacalna niż np. tłumaczenia marketingowe i przeważnie trzeba ją połączyć z czymś jeszcze.

Kiedy zostaje się tłumaczem – po pierwszym przetłumaczonym tekście, po pierwszej książce, gdy zostanie się członkiem stowarzyszenia tłumaczy, czy gdy człowiek powie sobie: „Tak, jestem tłumaczem”?

To bardzo dobre pytanie. Nie wiem, czy jestem w stanie na nie odpowiedzieć. Sama mam już na koncie trzy „pełnoprawne” książki (jedna wydana, jedna zapowiedziana, a trzecia dopiero co skończona, obecnie pracuję nad czwartą), kilkanaście książeczek dla dzieci i kilka filmów, a dopiero teraz zaczynam nieśmiało określać się jako tłumaczka. Myślę jednak, że kluczowe jest by to, co przetłumaczyliśmy, trafiło do odbiorców. Bo to jest przecież sedno istnienia tekstu – powinien być czytany.

Ponieważ sama jestem redaktorką/korektorką to muszę zapytać – jak współpracowało Ci się z różnymi osobami zaangażowanymi w pracę nad tekstami, które tłumaczyłaś?


Bardzo dobrze, akurat do redaktorów mam naprawdę spore szczęście. Uważam, że i przy „Raju”, i przy „Błogosławieństwie” ich pomoc była nieoceniona. Z pozostałymi osobami, np. korektą, nie miałam bezpośredniego kontaktu. Chyba po kilku latach pisania do prasy i próbowania swoich sił w prozie mam już też na tyle dystansu, że nie odbieram poprawek jako osobistej ujmy ani nie przywiązuję się aż tak bardzo do swoich sformułowań, chociaż oczywiście są i takie, których będę zawzięcie bronić.

Łatwiej tłumaczy się na polski czy z polskiego? Lub w jakiej językowej konfiguracji najbardziej lubisz pracować?


Bez dwóch zdań na swój język ojczysty. Tłumaczyłam też artykuły na angielski, parę razy zdarzyło mi się na chiński lub japoński, ale nie mam wątpliwości, że nie byłabym w stanie stworzyć przekładu literackiego na język inny niż polski. To jak z pisaniem prozy, mało kto – chociaż są takie osoby – jest w stanie robić to swobodnie nie w ojczystym języku. A przecież przekład jest jak pisanie prozy, niejako przepisujemy czyjeś dzieło tak, żeby wyrazić je najlepiej innymi słowami, często o innej pojemności znaczeń.

Czy istnieje w języku polskim coś, co Cię zachwyca jako tłumaczkę, co sprawia, że przekład staje się łatwiejszy? A może odwrotnie – coś, co bardzo Cię frustruje, utrudniając pracę? Czy zależy to od języka, z którego akurat tłumaczysz?

Myślę, że bogactwo rejestrów i plastyczność języka. Chiński potrafi być na tle polskiego zarówno wyjątkowo płaski (jak wspominałam na Instagramie – w całym „Błogosławieństwie Niebios” występuje jeden tylko czasownik oznaczający „mówić”, czego po polsku nie dałoby się czytać), jak i wręcz przeciwnie – zawierać w jednym znaku  tyle treści, że nawet całe zdanie po polsku nie odda tego dobrze.

Zauważyłaś u siebie jakieś tłumaczeniowe manieryzmy? Wyjątkowo akuratne słowo, którego lubisz używać, formę czasownika, może jesteś fanką imiesłowów?


Zdecydowanie jestem antyfanką imiesłowów! Staram się ich unikać na wszelkie sposoby, ale w przypadku tekstu chińskiego czasem trzeba ich użyć, żeby tekst nie miał wciąż powtarzającej się składni. Myślę, ze charakterystyczne jest moje upodobanie do dość długich zdań, które są jednak (w przypadku chińskiego) niczym w porównaniu z oryginałami, bo zdania w  chińskich powieściach bywają tak długie, że da się podzielić na kilka polskich wielokrotnie złożonych.

Ile razy czytasz książkę (czy tekst), który tłumaczysz? I ile razy czytasz swoje tłumaczenie? Czy w ogóle można to policzyć? I czy czytasz te teksty już po wydaniu? A może to jednak tylko przeglądanie?


Staram się trzy razy: pierwszy, żeby wiedzieć, o co  chodzi, drugi raz przy tłumaczeniu i trzeci przy sprawdzaniu. Jednak w praktyce niestety nie zawsze jest na to czas, kiedy terminy gonią… Potem oczywiście czytanie tekstu polskiego – we fragmentach i całości. Po wydaniu staram się nie tykać – po pierwsze dlatego, że serdecznie dość mam już tego tekstu, a po drugie boję się, że znajdę jakieś luki, miejsca, które można było przetłumaczyć lepiej albo po prostu przyjdą mi do głowy lepsze pomysły.

Intryguje mnie techniczna strona tłumaczenia: pracujesz na dwa (a może więcej) ekranów, tłumaczysz z pliku Word (i do pliku Word), z pdf-a, a może z fizycznej książki? Czy masz dyscyplinę tłumaczeniową (zrobię tyle i tyle stron, danego dnia poświęcę na tłumaczenie 6 godzin itd.), a może pracujesz zrywami - i jak ma się to wszystko do deadlinów? Masz specjalne miejsce do pracy czy może każde miejsce jest dobre, o ile da się rozłożyć tam laptop?

Pierwszy tom „Błogosławieństwa” był dość szczególny, bo w całości został przełożony podczas urlopu rodzicielskiego. W związku z tym raczej nie miałam okazji, żeby pracować poza domem, co zdarzało mi się przy „Raju” czy pozostałych tłumaczeniach. Najlepiej pracuje mi się z dwoma monitorami, chociaż teraz ze względu na sytuację życiową nie było to możliwe – powinnam do tego wrócić niedługo. Najlepiej pracuje się z plikami PDF albo doc, bo pozwalają na szybkie przeklejenie znaków do słownika lub wyszukiwarki.  

Przy drugim tomie wprowadziłam sobie zasadę, że tłumaczę codziennie chociażby trochę i w ten sposób ciągle posuwam się do przodu. Mam wyliczoną liczbę stron, którą powinnam zrobić w danym okresie, więc na bieżąco monitoruję, czy jestem w tyle, czy trzymam tempo. Staram się jednak nie zabierać do pracy, jeśli wiem, że nie mam na to co najmniej godziny, bo trochę czasu zajmuje też wczucie się w klimat sceny i dostrojenie do stylu. 

Gdy natrafiasz na jakiś problem w pracy nad tłumaczeniem, jesteś team „będę nad nim siedziała, aż go rozwiążę, nawet jeśli oznacza to, że jeden akapit będę tłumaczyła tydzień”, czy raczej „zostawiam, może wpadnę na to, jak to rozwiązać później, a teraz idę z pracą dalej”?

Zdecydowanie bliższa mi jest druga opcja. Zazwyczaj pracuję metodą, jak to nazwałam, „odkrywkową”, czyli najpierw czytam tekst, potem czytam i tłumaczę najbardziej oczywiste fragmenty i tak raz za razem, aż na koniec zostaną te najgorsze. W chińskim granice między częściami mowy są płynne, ten sam znak może pełnić rolę rzeczownika, czasownika, przymiotnika, więc zależności gramatycznej pomiędzy poszczególnymi morfemami/znakami zazwyczaj trzeba się po prostu domyślić – a nie zawsze udaje się to za pierwszym razem. Czasem dopiero przy kolejnym czytaniu wpadam na to, że dane zdanie można rozumieć zupełnie inaczej, niż mi się wydawało, i dopiero teraz jest to spójne z resztą tekstu. Umysł najlepiej funkcjonuje, kiedy jest zrelaksowany, więc to nie mit, że najlepsze pomysły przychodzą do głowy pod prysznicem.

Mam podejrzenie, że tłumacz Google może nie być najlepszym podpowiadaczem, jeśli chodzi o tłumaczenie z języka chińskiego (choć może trudniejsze byłoby na chiński) – może masz jakiś sprawdzony słowniki lub źródła, z których czerpiesz, pracując przy tłumaczeniach?

Tak, Google albo DeepL nie radzą sobie z chińskim. O ile czasem mogą pomóc w rozłożeniu sobie zdania na części, o tyle na pewno nie można im ufać, jeśli chodzi o samo tłumaczenie. Google przydaje się też w konwersji ze znaków tradycyjnych na uproszczone. Muszę jednak przyznać, że zwłaszcza w przypadku skomplikowanych zdań z wieloma elipsami (co w chińskim jest częste) pomysły translatorów bywają naprawdę zabawne. Przytoczę tu mój ulubiony przykład z „Raju pierwszej miłości Fang Si-chi”. Zdanie opisywało scenę, w której główna bohaterka leży na podłodze z podwiniętą spódnicą, wygląda przy tym jak zwłoki topielca, które wypływają na powierzchnię pośladkami do góry. Google przetłumaczył je jako: „zwłoki topielca po prostu wypływają z dupy”. Jeśli chodzi o słowniki, korzystam ze słownika w telefonie, Pleco, który pozwala rysować znaki, oraz z Revised Mandarin Chinese Dictionary Taiwan Academic Network. Do wyjaśniania idiomów i przysłów świetnie sprawdza się encyklopedia Baidu, w której znaleźć można nie tylko znaczenie danego wyrażenia, ale i źródło, tzn. z jakiego klasycznego chińskiego tekstu pochodzi. Czasem korzystam tez z ContextReverso, ale chińskie przykłady bywają zawodne, więc w kwestii leksyki i kontekstu najbardziej ufam Baidu.

Czasami czytam książkę i widzę w tekście coś wyjątkowo błyskotliwego, co najprawdopodobniej było inwencją tłumacza (istnieje szansa, że redaktora, ale skupmy się na tłumaczu) – użyto jakiegoś synonimu, który nie przychodzi pierwszy na myśl w danym kontekście, nawiązano do przysłowia – coś, co po prostu zwraca uwagę na tekst w bardzo pozytywny sposób i czytelnik może sobie pomyśleć: „O, tłumacz pewnie był dumny, że na to wpadł”. Masz jakieś swoje przykłady fragmentów tłumaczeń, które z jakiegoś powodu bardzo Cię usatysfakcjonowały?

Tak, zwłaszcza gry słów i rymowanki! Jednak trochę się boję, jak zostaną odebrane przez fanki! Zdaję sobie sprawę, kiedy czyta się inną wersję tekstu, to potem trudno zaakceptować decyzje tłumacza. Sama miałam tak, kiedy czytałam po angielsku „Harry’ego Pottera”, a potem się dziwiłam, czemu tłumacz nazwał coś tak, a nie inaczej. A przecież przekład Polkowskiego jest świetny.

Zaintrygowało mnie coś, co napisałaś na swoim Instagramie przy okazji serii o kulisach tłumaczenia „Błogosławieństwa niebios” – że jedną z kwestii Ling Wen można by z chińskiego przełożyć jako polskie „jak nie drzwiami to oknem” – i uderzyło mnie, jak bardzo to wyrażenie jest na dobrą sprawę kolokwialne. I oczywiście bohaterowie mogą mówić bardzo różnie, ale zastanawiałam się, czy w tłumaczeniu miałaś jakieś zagwostki dotyczące szeroko rozumianego rejestru wypowiedzi, jakiegoś napięcia pomiędzy zarówno językiem literackim i potocznym, jak i wyróżnianiem sposobów mówienia poszczególnych postaci.


Tak, oczywiście. Rejestry w chińskim są dość trudne do wyczucia. Dialogi w „Błogosławieństwie” są jednak w większości właśnie dość potoczne, jest w nich sporo żartów i gier słownych, więc często można sobie pozwolić na luźny styl. Oczywiście, występuje też archaizacja i bardziej klasyczne, eleganckie słownictwo. Główny bohater, Xie Lian, mówi w sposób dość grzeczny, ale są bohaterowie, którzy bywają ironiczni, przeklinają. Już w pierwszym rozdziale pojawia się wulgaryzm, który łamie decorum tego fragmentu i trzeba przyznać, ze to bardzo ciekawy pomysł.

Znów odniosę się do Twojego postu na Instagramie – i kwestii przypisów. Szczególnie wątpliwości dotyczącej tego, gdzie go dodać tak, aby czytelnik nie poczuł, że wydawca książki ma go za niedoinformowanego. Na zajęciach z edytorstwa zastanawialiśmy się nad tym w kontekście tekstów napisanych przed drugą wojną światową i wydaje mi się, że zarówno dystans czasowy, jak i geograficzny ma w tej kwestii wiele podobieństw.

Też myślę, że w przypadku czytelników czy to z jednego pokolenia, czy z jednego kraju bądź kultury możemy założyć pewien „standardowy” zasób wiedzy. Na pewno jednak mój zmysł co do tego, jaka jest standardowa wiedza o Chinach czy Japonii jest dość przytępiony przez obracanie się w środowisku, które się tymi kulturami interesuje. W przypadku „Błogosławieństwa” będzie jeszcze większy kontrast, bo mamy dużą grupę osób, które świetnie znają to uniwersum i zapewne grono zupełnie nowych czytelników, być może nie mających pojęcia o starożytnych Chinach i taoizmie. Zapewne złoty środek w tym przypadku nie istnieje

W „Raju pierwszej miłości” jest kilkanaście przypisów, jest także nota od tłumaczki. Czy w „Błogosławieństwie niebios” też pojawia się wstęp/zakończenie dotyczące kulis tłumaczenia? O tym, że są przypisy, wspominałaś na Instagramie.

Jest przedmowa (najpierw miała być posłowiem, ale została przeniesiona) z różnymi ciekawostkami oraz przypisy. Starałam się w przypisach umieszczać te informacje, które są potrzebne w momencie lektury, a w przedmowie/posłowiu dodatkowe.

Jako redaktorce zdarzało mi się pracować przy różnych książkach: dla dzieci, kucharskich, naukowych i wszystkim pomiędzy, ale to jednak coś innego niż tłumaczenie i gdybym miała wyobrazić sobie dwie najbardziej różne książki do przekładu, to zestawienie „Raju…” i „Błogosławieństwa niebios” byłoby w top 3 – czy może to tylko wrażenie i ich tłumaczenie nie różniło się tak drastycznie, jak mi się wydaje?

Są we mnie dwa wilki: jeden lubi czytać eksperymentalną prozę artystyczną, a drugi uważa, że najlepsza literatura to ta rozrywkowa na dobrym poziomie. Podobnie mam z pisaniem. Nie miałam więc problemu z wczuciem się w styl zarówno Lin Yihan, jak i Mo Xiang Tong Xiu. Dobrze się czuję zarówno w chaotycznym strumieniu świadomości, jak i w scenach pełnych akcji czy dowcipnych dialogach. Są jednak i podobieństwa, na przykład spora liczba klasycyzujących wstawek. Nie da się jednak ukryć, że „Błogosławieństwo” tłumaczyło się dużo łatwiej – mniej metafor, nawiązań, wciągająca fabuła. Z drugiej strony, całe uniwersum, które trzeba jakoś przełożyć. O ile w „Raju” największym problemem było okiełznanie chaosu myśli, o tyle w „Błogosławieństwie” jest to rozpisanie całego świata, tak by wiedzieć, jak jest skonstruowany i jak funkcjonuje. Powiedziałabym, że jedno i drugie było wyzwaniem, tylko w trochę inny sposób.

I na koniec kwestia, która nurtuje mnie od kilku lat, a dokładnie – odkąd w polskich księgarniach zaczęły pojawiać się książki z nietłumaczonymi angielskimi tytułami, a później polskie (głównie) autorki zaczęły od razu tytułować swoje książki po angielsku (z tego, co wiem, dotyczy to w dużym stopniu tekstów, które wcześniej istniały w przestrzeni internetowej). A jednocześnie nie da się ukryć, że widzi się coraz więcej nazwisk tłumaczy na okładkach książek i wydaje się, że ogólnie coraz więcej mówi się o ich pracy i roli w świecie wydawniczym. Wywołuje to we mnie pewnego rodzaju dysonans poznawczy i rodzaj nieustannego zdziwienia rynkiem książek.

Ja też bardzo nie lubię angielskich tytułów, zwłaszcza jeśli jest to książka polska albo przełożona z języku innego niż angielski. Dlatego zależało mi na tym, żeby „Błogosławieństwo” miało jednak polski tytuł. Myślę, że bierze się to z faktu, iż język angielski jest na tyle nam bliski, że większość czytelników i czytelniczek jest w stanie go zrozumieć, z drugiej zaś strony na tyle odległy, że pozwala nam zachować dystans. Jedna z moich wykładowczyń na studiach podawała przykład, że prościej powiedzieć „kocham cię” w innym języku, niż swój ojczysty. Myślę, że to podobny mechanizm – obce nazwy, realia pozwalają nam na niebezpośrednią konfrontację z pewnymi emocjami. Działa to też w drugą stronę: te same tytuły przetłumaczone na polski mogą brzmieć już zbyt zwyczajnie, pospolicie, mniej atrakcyjnie. „Roznieć ogień”? „Potem”? To już nie jest takie chwytliwe.

Bardzo dziękuję za wywiad!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M