Hello!
Jestem starszą siostrą, więc mam obowiązki starszej siostry - czyli na przykład chodzenie z bratem do kina na nowy film Marvela. I w przeciwieństwie do nowego Kapitana Ameryki na Thunderbolts nie wybrałabym się sama. I pewnie później bym żałowała. Nie wiem, czy ten film można tak naprawdę zaspoilerować, ale uprzedzam, że dużo piszę o jego fabule.
Przed pójściem do kina widziałam może jeden zwiastun tego filmu i - nawet biorąc pod uwagę i tak ogólne znudzenie Marvelem - wybitnie mnie nie interesował. A okazało się, że niesłusznie i powinien był mnie interesować, bo dobry film, zasadzony na dwóch bardzo konkretnych sprawach, z nie za dużym - tylko takim w sam raz - zagrożeniem. I chociaż już podczas oglądania to było oczywiste, to przypomina Avengersów z 2012 bardziej, niż można przypuszczać - mnie to uderzył po powrocie z seansu, gdy pomyślałam sobie, że będzie to świetny film do wspólnego oglądania podczas świąt, a przez wiele lat to właśnie Avengersi zawsze lecieli na jakimś kanale pierwszego dnia Bożego Narodzenia. (Choć, jak przeczytacie niżej, sprawa nie jest taka prosta).
Jednocześnie jednak nie możemy zapominać, że wszyscy nasi bohaterowie - z główną, czyli Yeleną na czele - przeszli swoje i niosą na swoich barkach… tak przynajmniej 14 lat MCU. Liczę od pierwszego Kapitana Ameryki, gdzie był Bucky, który pojawia się w tym filmie i jest ważną postacią, ale nie ma wątpliwości, że to Yelena jest w nim najważniejsza. I z jednej strony chciałabym, aby Bucky (prawdopodobnie widziałam Zimowego Żołnierza milion razy, był czas, gdy potrafiłam oglądać go dwa razy w ciągu dnia; oczywiście nie tylko ze względu na Buckiego, ale ponieważ to po prostu świetny film) odgrywał w nim większą rolę, ale z drugiej wiem, że Bucky został już w pewnym stopniu wyeksplorowany jako postać, a przeżycia Yeleny są o wiele świeższe.
I tu muszę się zatrzymać w związku z pewną ważną kwestią dotyczącą tego filmu, ale przedstawię ją, opisując fabułę. Yelena przeżywa głęboką żałobę i wydaje się znajdować na etapie depresji. Rzuca się w wir pracy, a jednym z jej zadań jest zacieranie śladów po nielegalnych eksperymentach na ludziach (oczywiście, że chcieli zrobić superczłowieka!) kierowanych przez grupę powiązaną z szefową CIA Valentiną Allegrą de Fontaine. Podczas ostatniego zadania okazuje się, że nie była ona jedną osobą wykonującą takie zlecenia, a teraz oni wszyscy zostali na siebie nasłani, aby posprzątać się nawzajem. Ostatecznie dochodzą do wniosku, że nie ma co się zabijać, wyjdziemy ze skarbca i się schowamy przed szefową. Okazuje się jednak, że nie są oni jedynymi ludźmi w tajnej bazie - nie wiadomo skąd pojawia się Bob. Yelena postanawia się nim zaopiekować i razem z resztą - najgorzej razem zestawionych postaci (albo im się tylko tak wydaje) - wydostać ze skarbca. Na którego szczycie czekają już siły ochronne grupy odpowiedzialnej za wspominane eksperymenty. Po serii różnych zachowań bohaterów pod tytułem "wróci po nas, czy myśli tylko o sobie", udaje im się wsiąść do wojskowego samochodu i prawie odjechać, gdy zostają poproszeni o zidentyfikowanie się. W zamieszaniu Bob postanawia coś zrobić - i okazje się, że serum superczłowieka zadziałało. Jego popis umożliwia bohaterom ucieczkę z terenu bazy, ale on zostaje zabrany przez szefową CIA do jej bazy znajdujące się w… dawnej wieży Avengers (a jego pokój wygląda jak cela Lokiego w areszcie w Asgardzie), ale nasi bohaterowie zostają złapani przez Buckiego. Który jest senatorem i próbował rozpracować szefową CIA (trochę cichaczem, bo osobą odpowiedzialną za trwający na drugim planie impeachment Valentiny jest kongresmen Gary) przez jej asystentkę Mel, która miała trochę oleju w głowie i postanowiła go zawiadomić, że Valentinie trochę odbija, ponieważ jej żądza władzy i kontroli jest niepoliczalna.
Yelena już w skarbcu wyczuła, że z Bobem nie wszystko jest w porządku. A gdy próbowali się z niego wydostać, mocno uderzyła się w głowę, Bob wylądował obok niej i chyba niespecjalnie przeniósł ją na chwilę w jej najgorsze wspomnienie z czasu treningu na czarną wdowę. Jednak później już raczej ze złośliwości pokazał także Johnowi Walkerowi (Kapitanowi Ameryce z Temu) traumatyzujące wspomnienie z jego życia. I tu dochodzimy do poważnej kwestii zdrowia psychicznego w tym filmie. O Yelenie wspominałam, ale poza tym, co już napisałam, dowiadujemy się, że pije i ogólnie czuje pustkę. O Bobie dowiadujemy się, że także czuje pustkę, ale ma także wahania – od manii wielkości do niezwykle silnego kompleksu niższości – nastroju oraz wiemy, że miał trudne, bardzo trudne dzieciństwo i późniejsze życie. Bohater mówi to wszystko sam i nie jest jako tako diagnozowany w filmie. Jest jednak niesamowicie niestabilny, jednak z wyraźną skłonnością ku depresji. I jednymi z pierwszych komentarzy, które widziałam w internecie po obejrzeniu, były pytania, czy nie powinny pojawić się przed nim ostrzeżenia dotyczące zdrowia psychicznego. I zgadzam się z zasadnością ich stawiania (a nawet żądania) w przypadku tego filmu. Bo na poziomie emocjonalnym i tego, co bohaterowie przeżywają wewnątrz może on być jednym z najbardziej realistycznych filmów Marvela. Co sprawia też, że widzowie mogą się łatwo odnaleźć w emocjach bohaterów i je zrozumieć, co może jednak nie być najlepsze dla nieostrzeżonych osób, które przychodzą na film, którego główny antagonista zupełnie dosłownie pogrąża się w mroku i najczarniejszych zakamarkach ludzkich przeżyć. (Zastanawiałam się nad tym jeszcze w kontekście Wandy i Doktora Strange, ale w multiwersum obłędu było reklamowane chyba jako horror, a na pewno jako film do starszego widza, który ponadto trochę bardziej wiedział, na co się pisze).
To nie jest śmieszny i radosny film, ale jednocześnie - mimo wszystko - wydaje się taki familijny. Co do śmieszności - mam wrażenie, że osoba tłumacząca się być może nie miała czasu na wspinanie się na wyżyny kreatywności, bo oryginalne dialogi bohaterów bywają o wiele zabawniejsze niż polskie napisy. A co do samego humoru - powiedziałabym, że bardziej bywa (w postaci na przykład przybranego ojce Yeleny i tego, jak ona zażenowana jest jego zachowaniem), niż jest w tym filmie - ale to dobrze. Nie potrzebujemy więcej przereklamowanych żartów Marvela, a na pewno nie w tej konkretnej produkcji. Avengersi z 2012 byli filmem o wiele bardziej kolorowym, wybuchowym i ogólnie superbohaterskim, ale - jak to przeczytałam gdzieś w internecie - bohaterowie przypominali bardziej współpracowników, a w Thunderbolts* dostajemy motyw zebranej rodziny. I to jest jedno z lepszych podsumowań. Jak wspominałam wcześniej film zasadza się na dwóch filarach: opowieści o pracy i stanie psychicznym Yeleny oraz zniwelowaniu zagrożenia, które pojawiło się w postaci Sentrego. I to są elementy poprowadzone prosto, ale niebanalnie i nierozerwalnie ze sobą połączone w sensie całej fabuły i całego filmu. Nie ma jednego bez drugiego. Tak można powiedzieć, że Boba ratuje "power of friendship" (bez kpiny i naprawdę poważnie), ale ten friendship to próba wyciągnięcia bohatera z depresji (i odbywa się to dosłownie i w przenośni).
I wracając jeszcze na chwilę do porównań z Avengersami, zastanawiałam się - i wciąż zastanawiam - czy to taki film, który można by pokazać przypadkowej osobie z ulicy. Z jednej strony jestem entuzjastycznie przekonana, że tak. Z drugiej - trzeba wiedzieć, dlaczego Yelena jest w żałobie, ale chyba jeszcze bardziej trzeba wiedzieć, dlaczego tylko ona (bo jest główną bohaterką) oraz Kapitan 2.0 (i Valentina, ale w innym kontekście) zostają przeniesieni do swoich traumatycznych wspomnień, ale już nie Bucky (dla osoby zaznajomionej z uniwersum, to oczywiste - co jeszcze traumatycznego, i w sumie najważniejsze po co, można widzowi pokazać z jego przeszłości) i Ava (bo film Ant-Man), ale narracyjnie w pewien sposób tych specyficznych retrospekcji brakuje. Wciąż jednak - jego warstwa relacji między bohaterami jest na tyle klarowna i rozwija się na oczach widza, że w tym aspekcie nie ma żadnych wątpliwości, że film przekonałby do siebie widzów.
Jest w Thunderbolts* jedna sekwencja, która wyjątkowo psuła wrażenia z filmu. I oczywiście ma związek z efektami specjalnymi. Przez zdecydowaną większość filmu zupełnie nie zwracają na siebie uwagi, ba - gdyby ktoś nie wiedział lepiej, mógłby uznać, że ich tam nie ma, ale w pewnym momencie zawala się wielki dźwig. I to wprost wygląda jak cutscenka z gry komputerowej. Nie lepiej, nie gorzej - po prostu nieprawdziwie, komputerowo, jakby ją skądś doklejono. Mogę się mylić, bo nie wiem, jak film był kręcony, ale w pewnym ujęciu wydawało się, że wręcz widać, do którego momentu kamień czy inny blok betonu spadający na samochód jest wygenerowany, a od którego pojawia się jakiś fizyczny obiekt w tym miejscu. W całokształcie filmu to nie jest wielka sprawa, ale wciąż - włączyli do niego coś, co wygląda jak z gry komputerowej. Wizualnie to nie jest szczególnie wyróżniający się film i muszę zaznaczyć jeszcze jeden problem. Montaż w czasie, gdy drużyna bohaterów jest w skarbcu a Bucky na przyjęciu. Wydarzenia te działy się w tym samym czasie i film przełączał się pomiędzy nimi, bo niestety nie można inaczej określić niezbyt gładkiego montażu pomiędzy scenami dziejącymi się w tych dwóch miejscach. Momentami miałam wręcz wrażenie, że nie została nawet podjęta próba, aby to zmontować nieco bardziej koherentnie, na jakiś lepszych ujęciach czy tak, aby kontekst wypowiedzi bohaterów (lub cokolwiek innego do siebie pasowało).
Ten tekst jest o wiele, wiele dłuższy, niż zakładałam, że wpis o Thunderbolts* może być (dla porównania - wpis o filmie Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat ma sześć i to raczej krótkich akapitów). Jak widzicie: w zasadzie wszystkie dobre opinie internetu o tym filmie są prawdziwe (a prawdę napisawszy, wielu uwag krytycznych pod jego adresem nie widziałam). Naprawdę warto iść na ten film do kina, bo jest taki… akuratny. Zalicza wszystkie ważne punkty, prowadzi fabułę prosto, ale angażująco, ma odpowiednią długość (nie ma w nim marnowania czasu; nie miałam poczucia, że jakieś sceny można by po prostu wyciąć) - jeśli jeszcze nie byliście, pędźcie do kina.
Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!
LOVE, M