wtorek, 19 listopada 2024

Z czego składa się świat - Skarby Ziemi

 Hello!

Czasami napisanie wstępu do wpisu jest łatwe, a czasami mimo prób i szczerych chęci - wstępy nie wychodzą albo wychodzą tak sztucznie, że pozostaje jedynie zgrzytanie zębów. To jest jeden z takich przypadków, że najlepiej od razu przejść do opisu książki oraz zasadniczej treści (pozytywnej! - bo po takiej zapowiedzi można by się spodziewać czegoś innego) recenzji.

Tytuł: Skarby Ziemi. Sześć surowców, które zadecydują o przetrwaniu naszej cywilizacji
Autor: Ed Conway
Tłumaczenie: Adam Olesiejuk
Wydawnictwo: Szczeliny

Sześć surowców, dzięki którym budujemy miasta, konstruujemy maszyny i tworzymy cywilizacje. Dzięki którym opanowaliśmy Ziemię i zaczynamy podbój kosmosu. Piasek, żelazo, sól, ropa, miedź i lit – to one zdecydowały o naszej przeszłości i wpłyną na naszą przyszłość.
Ed Conway podróżuje po całym świecie: schodzi w głąb europejskich kopalń, poznaje zakamarki tajwańskich fabryk półprzewodników, przygląda się niesamowitej zieleni zbiorników, w których powstaje lit. Odkrywa sekretny świat surowców, o którym rzadko myślimy, a który stanowi część naszego życia. Opowiada historię człowieka widzianą nie przez pryzmat jego osiągnięć i podbojów, ale tworzoną dzięki substancjom, które pozwoliły zbudować rzeczywistości, jaką znamy.
(blubr)

Z jakiegoś powodu bardzo zaskoczyło mnie, jak równo napisana jest ta książka. Oczywiście rozdziały różnią się od siebie, trudno też powiedzieć, aby autor miał dokładnie jeden przepis na przedstawienie każdego skarbu - to znaczy ma, bo w zasadzie przedstawia jego drogę od wydobycia do produktu - ale robi to w taki sposób, że ta formuła nie wydaje się powtarzalna. W niektórych rozdziałach - tych dotyczących materiałów wykorzystywanych przez ludzkość od wieków - autor przedstawia więcej przeszłości, w kolejnych rozdziałach - to jak surowce wpływają na rzeczywistość i jak ich wykorzystanie przyczyni się do kolejnej rewolucji energetycznej. Conway nie ucieka zarówno od tematu tego, jak wydobycie surowców bezpośrednio wpływa na środowisko dookoła kopalni, jak i tego, że ludzkość, aby dotrzeć do czasu, gdy będzie produkowała mniej CO2, musi wydobyć jeszcze więcej - i to często rzadkich - surowców. 

Ed Conway nie ujawnia się nadmiernie w samej narracji, chociaż oczywiście opisuje swoje podróże i rozmowy z ludźmi, a koncepcję książki stanowi to, że czytelnik o pewnych zagadnieniach dowiaduje się razem z autorem - widać także, że stara się nawet do kontrowersyjnych aspektów wydobywania surowców podejść z realistycznej perspektywy, nie demonizując, ale też nie wychwalając. Dzięki surowcom pokazuje rozwój nauki i techniki i chociaż wiele opisów upraszcza, da się wyczuć, jak wielkie wrażenie robią procesy technologiczne i fakt, że ludzkości udało się dojść, zrozumieć i uczynić powtarzalnym czynności zmierzające do przemienienia materiału źródłowego w coś, co można praktycznie wykorzystać.   

Skarby Ziemi są też pobieżne - ale nie piszę tego w formie zarzutu, gdyż jest to jasne założenie autora: przedstawienie i opisanie tych surowców w miarę przystępny sposób, aby każdy mógł zapoznać się z ich znaczeniem w świecie. Biorąc pod uwagę, że to sześć surowców, to książka naprawdę krótka, a jednocześnie jest w niej upakowane tyle informacji oraz zachęt, aby samemu coś sprawdzać - na przykład wygląd kopalni czy jakiś zakładów - że aby je wszystkie przyswoić, trzeba książkę czytać bardzo uważnie. Nie można się rozpraszać, bo jeśli się to zdarzy, trzeba będzie przeczytać dany akapit raz jeszcze. Z jednej strony gęstość treściowa Skarbów Ziemi jest zdecydowanym plusem, z drugiej - już w trakcie czytania wiedziałam, jak tak naprawdę niewiele z niej zapamiętam. A z trzeciej strony - nie miałabym nic przeciwko, aby poszczególne części tej książki były o wiele dłuższe. 

Jeden malutki zarzut, który mam wobec tej książki jest taki, że wydaje się, że z części o soli zostały usunięte informacje, jak dokładnie wykorzystywana jest ona w farmaceutyce. Autor w kilku miejscach wspomina, że jest, ale narracja skupia się między innymi na saletrze i wykorzystaniu soli w produkcji żywności, a tematu leków nie porusza. Przepraszam, mam jednak dwa zarzuty. Bardzo bym chciała, aby w tej książce była mapa! Autor ciekawie opisuje podróże surowców i produktów pochodzących z tych materiałów po świecie, ale te deskrypcje aż się proszą o uwidocznienie na mapie.

Dzięki Skarbom Ziemi odkryłam, że kobalt i lit wydobywa się w zupełnie inny sposób i w zupełnie innych miejscach na świecie - sądziłam, że lit także pochodzi z Demokratycznej Republiki Konga i się go wydobywa, ale nie. Lit się - upraszczając - wyparowuje. Także coś z niej na pewno zapamiętam.

Jeszcze kilka informacji technicznych: książka - zgodnie z tytułem - ma 6 rozdziałów (plus wstęp i zakończenie), co daje około 70 stron na każdy rozdział. Książka ma też przypisy! Niestety na końcu i numerowane w każdym rozdziale osobno, co bardzo utrudnia ich znajdowanie, ale są! (A jak wiemy, to niestety nie jest standard).

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

PS Blog oraz Instagram są nominowane w plebiscycie Opowiem ci! Zachęcam do zostawienia swoich głosów - w wielu kategoriach można głosować na więcej niż jednego twórcę. 

PPS Wiedziałam, że są platformy i media społecznościowe, które psują jakość zdjęć, ale nie wiedziałam, że na bloggerze też jest taki problem! Zdjęcie, które widoczne jest we wpisie i zdjęcie, które załadowałam do posta to niemalże dwie różne fotografie - jakość tak bardzo się różni! 

Trzymajcie się, M

piątek, 15 listopada 2024

Odprysk polityki międzynarodowej - Korea. Nowa historia Południa i Północy

 Hello!

Pamiętam, że gdy zauważyłam zapowiedź tej książki, byłam pod wrażeniem, że jej autorami są znający się na rzeczy akademicy. Ale potem okazało się, że jak na zapowiadającą się porządnie książkę o Korei, ma bardzo słabe oceny na Lubimy Czytać - i chociaż zazwyczaj nie zwracam na takie rzeczy uwagi, w tym przypadku mocno mnie one zaniepokoiły.   

Tytuł: Korea. Nowa historia Południa i Północy
Autor: Victor D. Cha, Ramon Pacheco Pardo
Tłumaczenie: Agnieszka Liszka-Drążkiewicz
Wydawnictwo: Copernicus Center Press

Narracja Nowej historii Południa i Północy jest trochę... patetyczna, ale nie w odniesieniu do tematu, tylko jej autorów. I nie oceniam ich jako ludzi, a jedynie to, co można zobaczyć i wywnioskować z tekstu; oceniam w jaki sposób napisany jest sam tekst i że wielką misją autorów jest sprawienie, że Korea - a dokładnie: historia Korei - stanie się bardziej zrozumiała dla przeciętego człowieka. Pomijając jednak wstęp, w którym autorzy tłumaczą się z tego zamiaru, pierwszy rozdział rozpoczyna się w... Ameryce. Opowieścią o tym, jak Victor D. Cha ma właśnie okazję spotkania z prezydentem USA - i jeśli to nie jest przejaw stawiania autora książki ponad jej tematem, to nie wiem, co nim jest. I po co czytelnikowi historia pokoju Roosvelta? Jasne, to ładny obrazek wprowadzający, ale równie dobrze można by go pominąć - szczególnie z perspektywy osoby czytającej tę książkę poza USA.

Inną rzeczą, którą staje się jasna po przeczytaniu tej początkowej anegdoty, jest optyka całej książki - to znaczy jest ona niezaprzeczalnie amerykańska. Z jednej strony nie powinnam być zaskoczona, ale jednak byłam, jak niesamowicie bardzo podczas czytania czuć, że to zewnętrzna perspektywa opisu. I pisana z raczej amerykańskim czytelnikiem na myśli. Czymś, czego autorzy nie zauważają albo temu umniejszają, jest fakt, że dość powszechnie wiadomo na przykład, że Koreańczycy nie są fanami amerykańskich żołnierzy stacjonujących na półwyspie. Autorzy opisali co prawda kontrowersyjny wypadek, w którym zginęły dwie dziewczynki, ale zaraz potem umniejszyli złości Koreańczyków z tym związanej.

Informacje, co porabiał drugi autor, są zdecydowanie mniej aroganckie i są raczej stwierdzeniami faktów (w tym czasie Ramon był w Korei i obserwował wydarzenia), ale - nawet jeśli postrzegałam anegdoty Victora Cha jako lekko butne (albo takie chwalisz się, czy żalisz, gdy czytelnikowi serwowana jest informacja, że ponieważ stwierdził - najogólniej - że polityka Trumpa wobec KRLD jest nieodpowiednia, nie został ambasadorem USA w Republice Korei), to nadawały one jakiegoś kolorytu opowieści. Niestety zdania o drugim autorze można wyciąć bez żadnego żalu i nikt by nawet nie zauważył, że coś z książki zniknęło. Bo też trzeba przyznać, że te zdania można policzyć na palcach jednej ręki. Ale to też z innej strony pokazuje jakąś przepaś pomiędzy szczeblami doświadczenia autorów.

Korea to książka bardzo nierówna. Anegdoty z życia autorów można wprost z niej wyciąć (albo chociaż przeredagować, aby nie pokazywały Victora Cha jako trochę butnego człowieka). Gdy opisywane są wydarzenia historyczne, podawane fakty, liczby, statystyki (i bardzo mocno opierają się na tym w swoich analizach) - Koreę czyta się naprawdę dobrze, a wręcz jest lekturą naprawdę bardzo przystępną (zgodnie z założeniami autorów). Jednak po dobrych fragmentach albo następują jakieś konfundujące odniesienia do Ameryki (które czasami jedyne co robią, to tylko udowadniają, jak wąską perspektywę mają autorzy), albo wprowadzenie stanowiła opowieść z życia autorów. 

Poza tym, ponieważ książka jest krótka i niemalże nie ma w niej miejsca na niuanse (a jeśli już to można powiedzieć, że bywa bardzo... symetrystyczna), to cała historia wydaje się bardzo... nieskomplikowana. Niektóre fragmenty narracyjne są mniej więcej tak ciekawe jak wypunktowana lista wydarzeń - a wiemy, że autorzy potrafią pisać ciekawie, bo tak piszą o sobie; chyba że tymi opowieściami o sobie chcieli nadrobić brak emocji w innych elementach opowieści. Liczyłam, że ta książka będzie się skupiała bardziej na XXI wieku, ale nie, autorzy w sumie przytaczają i omawiają to, co można znaleźć w innych opracowaniach (zdarzało mi się sprawdzać, czy doczytywać informacje w Historii Korei Joanny P. Rurarz). I mam wrażenie - bo jeszcze nie miałam okazji czytać - że ogólnie dla polskiego czytelnika lepszą lekturą w podobnym klimacie (polityczo-stosunków międzynarodowych) mogłoby być Spór o Koreę. Rola USA i Chin w kształtowaniu bezpieczeństwa międzynarodowego na Półwyspie Koreańskim czy Krewetka między wielorybami. Półwysep Koreański w polityce mocarstw (pierwsza jest dłuższa i wygląda na to, że bardziej naukowa, druga krótsza i opisywana jako popularnonaukowa). 

Szczególnie w początkowej części książki dotyczącej "starej" historii Korei jest wiele bardzo ciekawych przypisów od redaktorki merytorycznej tytułu - doktor Kamili Kozioł. Rozumiem też, dlaczego autorzy postanowili opisać dawniejsze dzieje półwyspu - mimo tytułu "nowa historia"... chociaż w sumie nie wiem, czy rozumiem. Dla mnie ta nowa historia sugerowała skupienie się na XXI wieku, a nie sposób opisu - który nie jest odkrywczy czy szczególnie błyskotliwy. A autorzy opisali po prostu wszystko. I chyba bardziej rozumiem to z perspektywy niedzielnego czytelnika, który nie pochłania kilku książek o Koreach rocznie, i potrzebuje wprowadzenia, niż z perspektywy tytułu. Wracając do wspominanych przypisów - naprawdę nie wiem, czy to kwestia tego, że o wielu rzeczach dobrze wiedziałam wcześniej, czy naprawdę przypisy momentami były rzeczywiście po prostu ciekawsze niż zasadnicza część książki. Przy czym najogólniej cała historia jest opisana naprawdę zgrabnie. I ma też mnóstwo przypisów tak ogólnie!

Ostatni rozdział książki Korea. Nowa historia Południa i Północy skupia się na na kwestii zjednoczenia. I powtarza wiele informacji, które autorzy opisali już na poprzednich stronach. Warto docenić, to że zbiera je tematycznie w jednym miejscu i porządkuje (bo narracja samej książki podzielona jest na odcinki czasowe oraz - od podziału - na kraje), ale nie zmienia to faktu, że czytamy jeszcze raz to samo. Co wydało mi się natomiast naprawdę ciekawe i całkiem praktyczne, to ułożenie i wyjaśnienie podejścia do zjednoczenia poszczególnych prezydentów Korei Południowej wraz z ich nazwami i omówieniem różnic.

Wydaje się, że Korea. Nowa historia Południa i Północy to omówienie tak naprawdę odprysku polityki międzynarodowej USA. I może miałabym to książce za złe mniej, gdyby nie fakt, że autorzy we wstępnie obiecują tekst dość uniwersalny.

Poza tym odniosłam wrażenie, że gdy autorzy pisali o sytuacji kobiet i osób LGBTA+ w Korei to trochę nie wiedzieli, o czym piszą. Albo po prostu za bardzo skupili się na danych zamiast na życiu. Co zdarzało im się już w innych miejscach - na przykład powstanie w Gwangju jest opisane o wiele mniej przejmująco niż kryzys finansowy z 1997, bo łatwiej im odnieść się do danych liczbowych. O tym, że Korea to w zasadzie antyfeministyczny kraj, słyszy się bardzo często, fakt, że Han Kang zdobyła literacką Nagrodę Nobla też nie spodobał się fanom starych koreańskich pisarzy, a dosłownie dwa dni później z sieci zostały usunięte zwiastuny dramy „Love in the big City”, bo przez poruszane wątki, zostały uznane za nieodpowiednie dla dzieci. A autorzy na przykład o wskaźniku dzietności/zastępowalności pokoleń i jego spadku piszą w kontekście między innymi poprawy pozycji kobiet w koreańskim społeczeństwie (co trochę gryzie się z tym, o czym czyta się w mediach), ale zupełnie pomijają dane dotyczące jego starzenia się oraz bardzo, bardzo wysokiego wskaźnika samobójstw w tym kraju. Z jednej strony to zdecydowanie nie jest książka o społeczeństwie, tylko o stosunkach międzynarodowych i polityce, ale z drugiej – wyraźnie widać, że gdy autorzy rzeczywiście przywołują cokolwiek dotyczącego społeczeństwa, to tylko w kontekście poprawy i rozwoju. Oraz popularności koreańskiej popkultury - powiedziałabym, że można się nawet zdziwić jak stosunkowo dużo miejsca jej poświęcają. Być może gdyby autorzy jednak postarali się napisać bardziej... ludzko o społeczeństwie, zamiast pisać o sobie, wrażenia z książki byłyby lepsze. Czasami czytając miałam wrażenie, że Korea jest traktowana może nie od razu przedmiotowo, ale w pewnym sensie sprowadzana wyłącznie do swojego terytorium, a głównym aktywnym graczem (czyli w sumie - podmiotem) są Stany Zjednoczone.  

W skrócie: na rynku wydawniczym naprawdę są lepsze książki o Koreach niż ta.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

PS Blog oraz Instagram są nominowane w plebiscycie Opowiem ci! Zachęcam do zostawienia swoich głosów - w wielu kategoriach można głosować na więcej niż jednego twórcę. 

Trzymajcie się, M

poniedziałek, 11 listopada 2024

Top 5 najsmutniejszych anime

 Hello!

Biorąc pod uwagę obecny brak treści o anime na blogu, trudno uwierzyć, że był rok, gdy publikowałam wpisy o anime co tydzień. Ale przeglądając ostatnio Instagram, wpadłam na listę 5 najsmutniejszych anime według "Animate Times" - portalu newsowy Animate, największego sprzedawcy mangi i anime w Japonii - i prezentowała się ona następująco:

5 najsmutniejszych anime

1. Violet Evergarden
2. Your Lie in April
3. Anohana: The Flower We Saw That Day
4. Angel Beats!
5. A Place Further than the Universe

i nie mogłam się pozbyć wrażenia, że jest ona bardzo... niesmutna. Neutralna. Że jest mnóstwo o wiele smutniejszych anime, a te znajdujące się na liście mogą wywoływać wiele różnych emocji - w tym oczywiście smutek - ale niekoniecznie smutek był tą największą i najważniejszą. Widziałam 3 pierwsze anime z listy, a Angel Beats! wiem, czego dotyczy. Tylko ostatnie anime prawie nic mi nie mówi. I tak Violet Evergarden to fantastyczne anime i tak ma smutne - a nawet rozdzierające serce, tragiczne i dramatyczne - wątki, ale naprawdę nie sądzę, aby umieszczanie go szczycie listy najsmutniejszych, to był komplement dla fabuły i bohaterów (to znaczy mam wrażenie, że to anime reprezentuje sobą o wiele więcej niż smutek; w wręcz ogólnie raczej w przypadku tego tytułu lepszym słowem byłoby wzruszenie). Your Lie in April nie lubię z wielką pasją, nigdy nie rozumiałam popularności tego anime i gdy jeszcze było zapowiadane, uważałam, że jest przereklamowane. Anohana: The Flower We Saw That Day to bez wątpienia smutne anime - w recenzji napisałam nawet niesamowicie smutne. Na pewno Angel Beats! zasługuje, aby być na liście zdecydowanie wyżej. Być może nawet na pierwszym miejscu. Ostatniego anime nie widziałam ani ja, ani nie widzieli go moi bracia, więc trudno mi się wypowiedzieć.  

Gdybym miała robić swoją listę to znalazłyby się na niej anime (w nawiasach skopiowałam moje opinie z recenzji na blogu); kolejność nieistotna: 

Zankyou no Terror (Terror in Resonance) ("Tak dogłębnie smutnego anime nie widziałam ani wcześniej, ani do tego pory"). [To "do tej pory" bez kontekstu brzmi dziwnie, chodziło o czas pomiędzy obejrzeniem tego anime a opublikowaniem tekstu].

Banana Fish ("Chyba, że czytaliście mangę (...). Nie róbcie tego - będziecie mieli serce złamane dwa razy. Bo chociaż mniej więcej od początku wiadomo, że cała ta historia nie możne się dobrze skończyć, fabuła i dramaturgia ostatniego odcinka poprowadzona jest tak, żeby widz czuł jak wbijany mu jest nóż w plecy i łamie mu się serce. Twórcy jeżdżą sobie po emocjach widzów walcem").

Hakuouki ("to powolne rozdzieranie serca, a potem deptanie pozostałych kawałeczków").

I tak zastanawiając się nad moją listą i przeglądając inne listy smutnych anime, doszłam do wniosku, że A) nie widziałam wielu smutnych anime, B) abym uznała anime za smutne, smutek musi być emocją, którą pamiętam - a prawda jest też taka, że w wielu przypadkach niewiele pamiętam - w związku z tym anime, a nie tylko faktem, że było mi smutno/płakałam podczas oglądania, C) wiele smutnych anime z tychże list pamiętam z wielu innych odczuć, ale nie smutku. I tak na przykład Grobowiec świetlików (Hotaru no haka) (to film, a chciałam, aby moja lista dotyczyła serii), który bardzo często pojawia się na szczycie takich list jest tragiczny, ale oglądanie tej animacji raczej wywoływało we mnie zdenerwowanie, aby nie napisać wściekłość. Z drugiej strony mamy film Hotarubi no Mori e (W stronę lasu świetlików), który też często pojawia się wysoko na tych listach i jest jedną z moich ulubionych animacji ever, i tak zasadniczo jest smutny, ale to taki smutek cyklu życia i harmonii w naturze - jest smutny i piękny jednocześnie. I tak jeśli znaleźlibyście recenzję tego anime na blogu, to w zasadzie smutek się z niej wylewa, ale z czasem widzę tę historię bardziej jako piękną. Na marginesie zawsze wydawało mi się ciekawe, że w tytule i jednego, i drugiego filmu są świetliki. 

Poprosiłam też braci o zrobienie swoich list (i wszyscy jakoś nie możemy dojść do 5 tytułów, więc tytuł dzisiejszego wpisu jest trochę naciągany - chyba że policzmy filmy).

Brat 1:
Hai to Gensou no Grimgar
Cyberpunk: Edgerunners
Devilman: Crybaby
Fullmetal Alchemist

Brat 2:
Fullmetal Alchemist
Danganronpa
Houseki no Kuni (Land of the Lustrous, Kraina klejnotów)
Devilman Crybaby


I zastrzeżenie - to oczywiście nie tak, że istnieje jakaś uniwersalna lista smutnych anime albo jedna lista jest lepsza od drugiej, bo to nie zadanie z dobrymi lub złymi odpowiedziami, a kwestia wrażeń i pamięci i oczywiście tego co się widziało (bądź nawet bardziej - czego się nie widziało).

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

środa, 6 listopada 2024

Wszystko, co chcieliście wiedzieć o przypisach, ale baliście się zapytać 1

 Hello!

Ponieważ jestem zakopana w redakcji artykułów naukowych do czasopisma - dziś lekki, łatwy i przyjemny wpis o przypisach! Wpis jest bardzo skrótowy, ale poradników jak robić przypisy i opisujących ich rodzaje jest w sieci sporo, a ja chciałam przedstawić nieco inne podejście. 

Nie wiem, kiedy sprawa przypisów w książkach stała się dla mnie bardzo ważna, ale wiem, że gdy sama pisałam teksty, przypisy nie były pytaniem czy – tylko jakiego rodzaju. Pierwsze świadome przypisy robiłam do pracy na olimpiadę polonistyczną w drugiej klasie liceum. Na studiach przypisy stały się oczywistością - i nawet większą, gdy zaczęłam polonistykę. 

Ranking przypisów

6. Brak przypisów.

5. Brak przypisów, ale jest bibliografia.

4. Przypisy jako linki i tylko do artykułów dostępnych w internecie.

3. Porządne przypisy do źródeł internetowych.

2. Tylko linki do źródeł internetowych, ale porządne przypisy bibliograficzne.

1. Porządne przypisy zarówno do źródeł internetowych, jak i bibliograficznych.

Cały czas się uczę bycia mniej oceniającą, ale zrobiłam w życiu milion przypisów, poprawiłam miliard (i mogę napisać, że poprawianie przypisów trwa tysiąc razy dłużej, niż zrobienie ich porządnie od razu, więc jak macie do czegoś robić przypisy - to róbcie je od razu i porządnie!) i doszłam do wniosku, że o ile z braku przypisów Salomon nie naleje (choć może próbować, ale musi zależeć i autorowi, i wydawnictwu), tak słabe przypisy (aka linki) można zwalić na zwyczajne lenistwo. Nie wierzę, że w całym procesie pracy nad książką czy czasopismem w czasie redakcji lub korekty nie było czasu, aby przepisać imię, nazwisko autora/autorki i tytuł tego, co się cytuje. Wydrukowane linki nie działają! 

Gdzie umieszczać przypisy?

Na dole strony

Na końcu rozdziału / podrozdziału

Na końcu książki 

W nawiasach 

Umieszczenie przypisów może się różnić w zależności od rodzaju przypisów. Na przykład przypisy bibliograficzne mogą być na końcu rozdziału, ale przypisy wyjaśniające na dole strony. Ale najczęściej wszystkie przypisy (bibliograficzne, wyjaśniające, zawierające dygresje, dopowiedzenia, nawet polemiki) znajdują się na dole strony. Gdy mamy przypisy bibliograficzne w nawiasach, przypisy wyjaśniające będą na dole strony (raczej nie na końcu rozdziału/książki, ale w zasadzie mogłyby być). 

Mogę też sobie wyobrazić sytuację, gdy po lewej stronie rozkładówki jest tekst główny, a cała prawa strona to same przypisy. Lub inne przykłady. Mam na półce książkę z wydrukowanymi kodami QR zamiast przypisów - po zeskanowaniu od razu odnoszą do tekstu, na który powoływała się autorka.

Rodzaje przypisów 

Najpopularniejsze przypisy to przypisy oksfordzkie (przypisy tradycyjne) - z odniesieniem w indeksie górnym i wyjaśnieniem na dole strony. W szranki z nimi o tytuł najpopularniejszych przypisów stają przypisy harwardzkie - z odniesieniami w nawiasie bezpośrednio w tekście. Przynajmniej jeśli chodzi o artykuły do czasopism; nie jestem pewna, czy w książkach naukowych przypisy harwardzkie są popularne - choć może zależeć to od dyscypliny, natomiast prawie na pewno nie zobaczycie przypisów harwardzkich w książkach popularnonaukowych czy nawet reportażach bądź innym non-fiction.

Jeśli piszecie artykuły do czasopism naukowych zwykle mają one opracowane swoje przypisy i sposób zapisywania bibliografii - i tak czasami jest to skomplikowane, ale zwykle są przykłady. Ewentualnie sytuację uratuje redaktor (chyba że wysłaliście artykuł z zupełnie źle zrobionymi przypisami, on wróci do Was i sami będziecie je poprawiać) - jak ja na przykład w tej chwili.

To jest pierwszy wpis o przypisach - będzie ich więcej. Więc jeśli zgodnie z tytułem, macie jakieś pytania dotyczące przypisów - pytajcie!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

niedziela, 3 listopada 2024

Quo vadis - Hellbound 2

 Hello!

Przyznaję, że niewiele pamiętałam z pierwszego sezonu i dopiero gdy wróciłam do swojej recenzji, uświadomiłam sobie, że zakończył się on clifhangeram. Ale jakim? Nie pamiętałam.  

To że Hellbound ma z religią - i to szeroko rozumianą - niewiele wspólnego, było jasne od poprzedniego sezonu, a ten skupia się o wiele bardziej na politycznych aspektach - a być może nawet aspiracjach - tego, do czego doprowadziły kulty i tajne organizacje. Nowa Prawda jest w zasadzie w strzępach, bo nie jest w stanie niczego upilnować, a rząd postanawia wykorzystać ją do swoich celów - i widzowi może być prawie przykro, jak pani rządowa sekretarz pomiata, szantażuje i wykorzystuje do swoich celów obecnego przywódcę tego ruchu. Z drugiej strony mamy anarchistów: głośnych, nieprzyjemnych, brutalnych wierzących w to, że mają rację - zdołali też opanować miasto. I chociaż nie widzimy tego wiele, od bohaterów często słyszymy, że ich świat pogrążony jest w chaosie. 

Po drugiej stronie politycznego spektrum dostajemy historie bohaterów: policjant z córką z zeszłego sezonu się ukrywają, a Heejung jest bardzo, bardzo chora. Min Hye-jin jest częścią tajnej organizacji Sodo i ukrywa dziecko, które przetrwało demonstrację, oraz dzieci bohaterki, która powstała z martwych / wróciła z piekła oraz przeżywa dylematy dotyczące tychże dzieci i tego, czy można tak odseparowywać je od świata zewnętrznego i traktować jak przedmioty. Poznajemy także historię innego członka Sodo - a w zasadzie jego żony - i tego jak sekty piorą mózgi. 

Nowa Prawdy działająca wraz z rządem (czy raczej rząd wykorzystujący Nową Prawdę do propagowania doktryny, która będzie dla niego najkorzystniejsza) przygotowuje nową wersję prawdy / woli boskiej, a Arrowhead podejmuje zaskakujące działania z nowymi-starymi bohaterami, których nikt by się nie spodziewał zobaczyć razem. 

Sekretarz to jedna z bardziej porażających postaci - bo wprost mówi o co jej chodzi i oczekuje bezwzględnego posłuszeństwa, na dodatek to taki typ bohatera, który podporządkowuje sobie wszystkich w pomieszczeniu, tylko się w nim pojawiając. Co stawia ją w prawdziwym kontraście wobec nowego przywódcy Nowej Prawdy, który jest sfrustrowany i często, gdy pojawia się na ekranie, wygląda, jakby miał ochotę się rozpłakać. Inną ciekawą rzeczą związaną z sekretarz jest to, że dopiero gdy się pojawiła, Nowa Prawda zaczęła robić jakieś postępy w komunikacji z Park Jungją - i nie sposób nie odnieść wrażenia, że nawet jeśli sekretarz sama nie rozmawiała z drugą bohaterką, to sam fakt pojawienia się kobiety posiadającej władzę, sprawił, że Jungja zaczęła nieco się otwierać. Widać było, że Nowa Prawda nie potrafi z nią rozmawiać i jej słuchać (ale w zasadzie nie wiem, czy nie wynika to po prostu z tego, że przywódca kultu nie portretowany jako zbyt bystra postać). W zasadzie cały sezon kręci się wokół Park Jungjy, ale nawet jeśli któryś z bohaterów jej słucha, to żaden nie rozumie, z czym jej słowa się wiążą. Podsumowując, mamy w tym serialu 3 przywódców sekt oraz tajną organizację powiązaną z nadnaturalnym fenomenem, a i tak wielkim władcą marionetek jest przedstawicielka rządu.

Drugi sezon Hellbound przeszedł trochę problemów produkcyjnych, gdy okazało się, że aktor grający Junga Jinsu Yoo Ah-in ma poważne problemy z prawem (a dokładnie - z narkotykami i innymi nielegalnymi substancjami) i zastąpił go Kim Sung-cheol. I trzeba napisać, że sprawdził się w tej roli znakomicie. W przypadku tego serialu zmiana aktora doskonale wpasowała się w fabułę, gdyż Jung Jinsu powraca w nim dosłownie i w przenośni jako nowa osoba - a doświadczenia, które zdobył po drodze sprawiają, że zachowuje się więcej niż nerwowo, ale okazuje się także obojętny wobec świata. Jednocześnie jest jedyną postacią, która może stanowić równą konkurencję dla pani sekretarz, aczkolwiek nie mają wielu okazji, aby się skonfrontować.

Hellbound to seria, którą łatwiej opisywać, niż oceniać. Stwierdzać o niej pewne fakty, a interpretację jednak pozostawić każdemu oglądającemu. Jednak jedno jest pewne - sześć i to około 40-minutowych odcinków, to nie jest wystarczający czas, aby wybrnąć z wątków zapoczątkowanych w pierwszym sezonie, satysfakcjonująco przedstawić rozwój bieżących wydarzeń, sprawić, że widz jakoś zżyje się z bohaterami - ale też tu w zasadzie (poza detektywem i jego córką) nie ma takich bohaterów, do których widz mógłby podejść w rozsądny sposób; jest Min Hye-ji, ale w kontraście do pozostałych głównych postaci, mimo swojego statusu i odpowiedzialności, stanowi tylko trybik w organizacji Sodo i na dobrą sprawę nie ma aż tak dużo czasu na ekranie (a szkoda!). Trudno też rozstrzygnąć, gdzie w dalszej perspektywie ma dążyć fabuła, bo nawet krótkoterminowe cele naszych bohaterów stają się oczywiste dopiero, gdy dojdzie do jakiegoś momentu kulminacyjnego. Gdyby się nad tym zastanowić, to wydaje się, że cały sezon przedstawia jakieś 3 dni z życia bohaterów (co prawda chyba upływa więcej czasu, gdzieś jest nawet jakiś przeskok o kilka tygodni, mamy też retrospekcje), ale zasadniczej akcji góra 3 dni.

I nie piszę, że chciałabym, aby Hellbound było przewidywalne, ale aby miało się poczucie, że z działań bohaterów wyniknie coś na dłuższą metę - a tutaj naprawdę trudno dostrzec jakiś większy plan, coś spajającego. Czasami może to przeszkadzać w oglądaniu bardziej, a czasami po prostu obserwuje się to, co twórcy serialu chcą przedstawić widzowi w danym momencie. A czasami oglądasz dopiero drugi odcinek i zastanawiasz się, czy cały drugi sezon to nie jeden wielki filler, bo sezon trzeci jest już zaplanowany, ale jeszcze go nie ogłoszono. W skrócie - ten sezon ma problem z zarządzaniem czasem.

Trudno mi jednoznacznie ocenić ten sezon - ale z poprzednim było chyba podobnie. Naprawdę wydaje się, że serial zyskałby na nieco dłuższym sezonie albo przynajmniej dłuższych odcinkach, bo w obecnym stanie rzeczy efekt jest dość chaotyczny - mamy tu wielu bohaterów w bardzo różnych środowiskach - a fabuła jak kula śniegowa tylko łapie kolejne elementy do wyjaśnienia, nigdy tego jednak nie robiąc. A wydaje się, że widz może trwać w zawieszeniu bez odpowiedzi tylko pewien określony czas. Obawiam się, że gdy wyjdzie 3 sezon - zdziwiłabym się gdyby nie wyszedł - to o wydarzeniach z drugiego zapomnę, tak jak zrobiłam to z pierwszym. 

Hellbound podobnie jak w sezonie pierwszym zostawia widza z większą liczbą pytań niż odpowiedzi. Różni bohaterowie mówią o naprawianiu świata, ale 99% z nich to egoiści, którzy chcą tylko załatwić swoją sprawę i nie widzą nic więcej poza czubkiem własnego nosa. Sprawa nadnaturalnych fenomenów gmatwa się jeszcze bardziej, ale być może w tym momencie powinno być jasne posłańcy z piekła po prostu są, dorabianie do nich religii kończy się kultem, a ludzkość powinna zaadaptować się do nowych warunków i ani widzowie, ani bohaterowie nie powinni zajmować się ich wyjaśnianiem. Narzekam i zastanawiam się, ale 3 sezon na pewno obejrzę, licząc, że w końcu otrzymam jakieś odpowiedzi.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M
 

 

środa, 30 października 2024

Wampiry w k-popie

 Hello!

Happy Halloween! - jeśli świętujecie. Ja niekoniecznie, ale nie można nie wykorzystać potencjału i konotacji, które ma ten dzień (31 października, a więc jutro względem dnia, kiedy to piszę), i nie napisać o różnych strasznych motywach występujących w k-popie. W zeszłym roku były to zombie, a w tym padło na wampiry! 

Wampiry w k-popie

Muszę przyznać, że zaskoczyło mnie, jak MAŁO jest wampirów w k-popie! Miałam oczywiście kilka zapisanych piosenek i teledysków, ale gdy szukałam kolejnych, okazało się, że nie ma ich aż tak wielu, jak się spodziewałam. A wydawało mi się, że to popularny i przewijający się motyw, ale najwyraźniej o wiele mniej, niż mi się wydawało.   

2012

4MINUTE - VOLUME UP

Czerwone oczy, pojawianie się, znikanie w chmurze czarnego dymu i kilka innych ikonograficznych znaków wskazuje, że w teledysku do tej piosenki członkinie zespołu mogę być wampirkami. 

2013

KIM JAEJOONG - MINE

Nie byłam przekonana, czy to wampir, czy jakieś bliżej nieokreślone monstrum, ale pod koniec klipu zostajemy przeniesieni do jakiegoś miejsca, które można chyba nazwać kryptą i okazuje się, że bohater klipu ma kły, więc niech będzie wampirem.

2014

Sunmi - Full Moon

To jeden z najczęściej przywoływanych, więc prawdopodobnie najbardziej oczywistych wampirycznych teledysków w k-popie. I tak Sunmi gryzie człowieka w szyję już w 22 sekundzie klipu. Mamy też superszybkość, białą trumnę wyłożoną czerwonym materiałem. No i człowiek ugryziony na początku klipu, na końcu budzi się jako wampir. 

Sunmi in Full Moon MV

f(x) - Dracula

Klasyczny wampir przed którym członkinie zespołu radzą - i słusznie - uciekać!

BOYFRIEND - WITCH

Członkowie zespołu w teledysku są bardzo niekompetentnymi wampirami i - spoiler! - zostają pokonani przez tytułową czarownicę.

2016 

Red Velvet - Bad Dracula

Piosenka bez teledysku! O tym, że podmiot liryczny jest słaby w bycie wampirem. Utwór jest zabawny i wręcz trochę dziecięcy.   

2019

IZ*ONE - Vampire

Co prawda to japońska piosenka IZ*ONE, ale przynajmniej ma słowo wampir w tytule. Wizualia są w punkt, dziewczęta śpiewają, że chcą cię ugryźć, ale sama piosenka brzmi zaskakująco wesoło i tanecznie. 

Chaewon w teledysku Vampire IZ*ONE

2020

ONEUS - TO BE OR NOT TO BE

Zdecydowanie bardziej zwróciłam uwagę na tę piosenkę przez nawiązanie do Hamleta oraz - uwaga!- fakt, że jest w niej wanna, ale nie byle jaka wanna, bo wanna wypełniona czerwonym płynem - w kontekście zapewne krwią. Jest też w tym klipie dużo więcej krwi i jakiś aluzji do pożądania krwi oraz nieśmiertelności, ale nie powiedziałabym, że to bardzo wprost BOYFRIEND(보이프렌드) _ WITCH wampiry. Wampirze klimaty i nawiązania - jak najbardziej, wampiry - musiałabym zostać bardziej przekonana. 

TFN - Dracula

Po raz kolejny najsłynniejszy wampir świata (czy zawiesiłam się, pisząc to zdanie, zastanawiając się, czy ktoś czytający te słowa nie pomyśli przypadkiem o Edwardzie, bo Zmierzch od dobrych dwóch-trzech lat przeżywa fazy renesansu). Członkowie zespołu mają w tym klipie naprawdę halloweenowe paskudne makijaże, ale tańczą w garniturkach / eleganckich teledyskowych strojach i wywołuje to we mnie straszny dysonans poznawczy. Nie udało mi się znaleźć akuratnego tłumaczenia tej piosenki, więc nawet nie wiem, o czym oni tam śpiewają.

ENHYPEN

Mało mi wampirów, a cały koncept zespołu Enhypen to wampiry. Enhypen debiutowali piosenką Given-Taken (i później mieli super run z trzema kolejnymi podwójnie zatytułowanymi piosenkami), w której śpiewają o czerwonych oczach, krwi i białych kłach. Mamy też nietoperze i inne niezaprzeczalne znaki wampiryzmu. Oprócz tych początkowy piosenek wyróżnia się jeszcze Bite Me z dosłownym tytułem i teledyskiem nagranym w Polsce.

Enhypen Given-Taken MV My red eyes

Dobiłam do 10 przykładów i to taka ładna i okrągła liczba - ponadto zakończenie tego wpisu na całym Enhypen wydaje się naprawdę ładnym podsumowaniem - że wygląda na to, że klipy z roku 2021 i następnych będą musiały poczekać na swoją kolej

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M
 

sobota, 26 października 2024

Naoglądałam się dokumentów 8

 Hello!

 Kolejna część serii o dokumentach - filmach i serialach - które widziałam na Netflixie!

The Antisocial Network: Memes to Mayhem

To niezwykle ciekawy, ale bardzo prosty dokument o pewnej internetowej drodze, która wiodła od japońskiego 2channel, do 4chana, dalej do powstania Anonymus i ich początkowej działalności, poprzez GamerGate i 8chana, do wyboru Trampa na prezydenta i QAnon. Podtytuł filmu naprawdę dobrze go podsumowuje. 

A kończy się tak, że wszyscy powinniśmy wyłączyć komputery i wyjść razem na spacer do lasu. Ogólnie naprawdę polecam.  

Film, godzina 25 minut.

Ashley Madison: Sex, Lies & Scandal

Cały ten dokument ma trochę propagandowy przekaz. To znaczy tą propagandą jest wybaczanie, nieocenianie ludzi, nieurządzanie polowania na czarownice, ale sposób, w jaki jest to opowiadane oraz fakt, że główny wątek tego dokumentu osnuty jest wokół pary vlogerów, którzy bardzo otwarcie mówią o swoim chrześcijaństwie, sprawia, że ma się poczucie, że to dokument z tezą. 

Tym bardziej, że nie dowiadujemy się ani kto, ani tak na dobrą sprawę dlaczego, dokonał tego włamania. A było to włamanie na uwaga! stronę randkową dla osób po ślubie szukających romansu - to jak się okazało to nie jej założenie było jej największym problemem, bo ona po prostu stała na fundamencie oszustwa. Włamanie doprowadza wycieku danych i to nigdy nie jest zachwycająca perspektywa, ale tutaj mamy do czynienia ze stroną do uprawiania zdrady małżeńskiej, ale jeszcze bardziej do właśnie odsłonięcia tego, jak bardzo cała ta strona była fasadą, jak bardzo sprzedawała zupełnie nieprawdziwe wizje, jak bardzo była nakierowana i na kogo. 

Ostatecznie trochę nie wiadomo, czy to dokument o tym włamaniu, o tym jak ogólnie strona Ashley Madison oszukiwała czy no właśnie tego, że być może warto wybaczać.

3 odcinki po około 50 minut.

Simone Biles Rising (Simone Biles Powrót)

Superciekawy dokument, chociaż trzeba wiedzieć przynajmniej odrobinę, aby dobrze zrozumieć jego kontekst - to znaczy pamiętać mniej więcej sytuację z igrzysk w Tokio. Ale myślę, że nawet bez tego warto obejrzeć, bo Simone Biles jest jedną z najbardziej ikonicznych postaci w sporcie.

Mój jedyny zarzut wobec tego dokumentu jest taki, że momentami jest bardzo chaotyczny i brakuje w nim płynnych przejść pomiędzy tematami (w jednym momencie mówi o historii gimnastyki w USA, aby za chwilę pokazywać relację Simone z mężem).

Dokument publikowany był w dwóch częściach: pierwsza (2 odcinki) dotyczyła głównie czasu po igrzyskach w Tokio, druga (także 2 odcinki)  - przygotowań do igrzysk w Paryżu.

W drugiej części mówiono na przykład o wieku zawodniczek - i bardzo przypominało mi to dyskusje w łyżwiarstwie figurowym, aż się zdziwiłam, że ta dyscyplina nie została przywołana jako podobna pod tym względem do gimnastyki. Liczyłam, że ta druga część będzie odrobinę mniej chaotyczna, ale pod tym względem w porządku narracji nic się nie zmienia. A wręcz może ta druga część jest bardziej chaotyczna, bo chociaż teoretycznie łączy ją osnowa igrzysk w Paryżu, to wiele tematów, które widzimy, mogłoby pojawiać się w pierwszej części. I to jest chyba ten przypadek, gdy dzielenie - a przypominam, że ten dokument ma tylko 4 odcinki - nie wychodzi serialowi na dobre. Tym bardziej, że prawie o nim zapomniałam i gdyby nie to, że chciałam dokończyć i opublikować ten wpis, to pewnie jeszcze bardzo długo bym ten drugiej części nie obejrzała. 

Ale jak pisałam na początku - Simone Biles jest niezwykłą osobą i zawodniczką, dokument jest ciekawy - albo nie tyle on jest ciekawy, co Simone Biles jest po prostu fascynującą osobą i nawet pomimo niekiedy pokracznego montażu i zestawiania ze sobą scen bez odpowiedniego przejścia i wprowadzenia twórcom serialu także udaje się wpleść w niego wiele ciekawych informacji o gimnastyce jako takiej.

4 odcinki po około 50 minut.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M

wtorek, 22 października 2024

Mrówcza praca - Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca

Hello!

Ten tekst czekał na publikację zdecydowanie za długo (od grudnia 2021!) - bo książka Tragedia na Przełęczy Diatłowa bardzo mi się podoba - ale jakoś nie mogłam znaleźć odpowiedniego momentu, aby pokazać go światu. Do czasu, aż przeglądając zapowiedzi wydawnictw, zauważyłam, że premiera drugiego wydania tej książki jest 23 października. I już nie mogłam czekać!

Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca

Tytuł: Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca
Autorka: Alice Lugen
Wydawnictwo: Wydawnictwo Czarne

Pod pewnymi względami to może być jeden z najlepszych reportaży, jakie czytałam. Jest wyjątkowo poukładany, wręcz czasami ma się wrażenie, że autorka przeprowadza czytelnika za rękę przez kolejne etapy opisywanej historii. Opowieść jest w wielu miejscach bardzo przygnębiająca - bo z perspektywy czasu (oraz samego faktu, że doszło do tragedii), widać, w których miejscach można było tragedii zapobiec.

Autorka dokładnie, ale bez zbędnego nadmiaru (to opinia mojej Mamy: "To taka książka, w której każde słowo jest potrzebne i nie ma ani jednego, które byłoby zbędne") opisuje każdego uczestnika wyprawy, przygotowania do niej, odtwarza przebieg i później opisuje opóźnienia w akcji ratunkowej (która na dobrą sprawę zaczęła się, bo ktoś w Moskwie dowiedział się, że zaginęła osoba znająca tajemnice państwowe, nie dlatego że ktoś - poza rodzinami - martwił się o studentów). W książce przedstawione są różne hipotezy tego, co się stało, ale po dziś dzień tego nie wiadomo. 

Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca to naprawdę bardzo bogaty w informacje reportaż. Widać w nim wyraźne znaki bardzo mrówczej pracy, którą autorka włożyła w przygotowania i zbieranie materiałów, ale prawie nie ma w książce refleksji meta - właśnie na temat pracy reporterskiej czy archiwalnej. Co nie jest minusem samym w sobie, ale doceniłabym wprowadzenie albo zakończenie odautorskie, bo to może legitymizować treść książki. Na przykład choćby potwierdzenie, że autorka zna język rosyjski. Można to łatwo wywnioskować z treści (bo bez tej znajomości książka raczej nie miałaby szansy powstać), ale miło byłoby mieć potwierdzenie. Są też inne momenty, gdy autora niejako zakłada, że jej czytelnik będzie coś wiedział bądź będzie coś dla niego oczywiste. I w większości są to chyba słuszne założenia, ale kilka razy zastanawiałam się, dlaczego autorka prowadzi narrację tak, jakby czytelnik w Polsce śledził rosyjski internet. 

To jest bardzo smutna, rzetelna opowieść - zdecydowanie nie dla fanów teorii spisowych związanych z tą tragedią. Autorka przedstawia różne założenia tego, co mogło się wydarzyć, ale dużo bardziej skupia się na poszczególnych członkach wyprawy, ich rodzinach oraz osobach, które naprawdę próbowały - często w ramach swoich bardzo ograniczonych możliwości - dowiedzieć się, co mogło się stać. A ludziom w tamtym czasie zależało, aby sprawę zamknąć i zamieść pod dywan. 
 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

LOVE, M
 

piątek, 18 października 2024

Chibi Sebastian Michaelis

 Hello!

Jakiś czas temu brałam udział w booktourze zorganizowanym przez Oliwię (@catgirl_with_books) i był to też czas, gdy moja wena do wyszywania osiągnęła apogeum, właśnie skończyłam breloczek Calcifera i szukałam pomysłu na coś nowego. A że wiedziałam, że Oliwia jest wielką fanką anime Kuroshitsuji / Black Butler - i być może nie wiecie (bo od lat na blogu jest coraz mniej i mniej treści związanych z anime), ale ja też. Ba, dawno temu (w 2015 roku!) już jednego Sebastiana wyszyłam. I to ze wzoru, który sama rozrysowałam. Tym razem postanowiłam jednak poszukać gotowego. 

Sebastian Michaelis

Mogę napisać o kulisach tego projektu. Znalezienie wzoru nie było trudne, wydaje się, że to bardzo popularny, nie za duży projekt z serii nieco podobnych, chibi postaci z innych anime. Nie jestem pewna, co z założenia ma robić postać na obrazu, ale dla mnie Sebastian próbuje tańczyć Gangnam Style. 

Muszę napisać, że rozmiar tego projektu był dla mnie wprost idealny - okazało się, że nawet mam już ucięty idealny kawałek kanwy. Wyszycie czarnych konturów postaci było wręcz zaskakująco proste - podczas pracy okazało się, że to bardzo logiczny wzór. 

Tak naprawdę największe wyzwanie stanowiło znalezienie... ciemnoszarej muliny. Wydawało mi się, że taką mam, ale najciemniejsza dostępna mulina z firmy, której nici zwykle używam, okazała się za jasna dla moich celów. Obejście pasmanterii w moim mieście niewiele dało, bo prawie czarnej szarej muliny nie było, a najlepszym, co mogły zaoferować mi sklepy, były albo granaty, albo ciemne brązy. I już prawie byłam gotowa zdecydować się na jeden z tych kolorów, ale doszłam do wniosku, że inny niż ciemnoszary zniszczyłby sens tego wzoru i ogólnie zrujnował moją pracę. Więc zamówiłam mulinę - albo coś, co sądziłam, że jest muliną - w internecie. 

Kuroshitsuji

Zamówiłam dwa kolory, dwóch różnych rodzajów muliny. Tylko że sądziłam, że różnią się one jedynie połyskiem. Gdy nici do mnie dotarły - po pierwsze ucieszyłam się, że zamówiłam dwa rodzaje, bo kolor prawdziwej muliny był połączeniem zielonego i brązowego (z bratem doszliśmy do wniosku, że to idealny kolor starego drzewa w lesie). Po drugie - zdziwiłam, bo nici, które rzeczywiście były ciemnoszare (hura!), nie były muliną. Nie wchodząc w szczegóły, to wciąż nici do haftu, ale z założenia niepodzielne i pięcionitkowe. Trzeba im przyznać, że były milusie w dotyku i to dzięki nim włosy i garnitur Sebastiana wyglądają na wełniane. Bo oczywiście podzieliłam sobie te nitki i wyszywałam dwoma. Gdybyście się zastanawiali, ile nici tak na metry wykorzystałam, wyszywając jego włosy i ubranko, to informuję, że w kanwę wszyte są jakieś 22-23 metry tych ciemnoszarych nici. I tylko to zajęło mi dobre 4 dni... (a książkę z booktouru przeczytałam w trzy wieczory). 

Black Butler

Innym niecodziennym elementem tego szczególnego projektu jest fakt, że zazwyczaj jakoś obrazki do dania w prezencie oprawiam. W tym przypadku by to nie przeszło, bo bardzo nie chciałam dodawać niepotrzebnej wagi do booktourowej paczki. Więc musiałam opracować, jak inaczej Sebastiana zaprezentować. I udało się. Pierwszy elementy były proste, bo został zwyczajnie podklejony na kartonik, ale jestem szczególnie dumna z tego, że udało mi się dojść i wykonać element trzymający obrazek w pionie! Myślę, że teraz mogę zostać inżynierem i budować mosty. 

Muszę napisać, że moje ostatnie wyszywane projekty sprawiają mi niesamowicie dużo frajdy i satysfakcji i też bardzo się cieszę, że mam bloga, na którym mogę opisywać i pokazywać kulisy ich powstawiania. 

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

poniedziałek, 14 października 2024

Koreańskie bingo - Korea. Nowa historia Południa i Północy

 Hello!

Huston, a w zasadzie chyba Seul, mamy problem! Otóż Korea. Nowa historia Południa i Północy jest książką o Korei - czy o Koreach - bo ma tak napisane w tytule, ale w jej treści nigdzie (!) nie pojawia się słowo kimchi i naprawdę nie wiem, czy zdaje ona mój bingo test na bycie książką o Korei. 

Koreańskie bingo - Korea. Nowa historia Południa i Północy

Koreańskie bingo to mój wybór najczęstszych tropów w pisaniu o Koreach i sprawdzenie, czy pojawiają się w danym tytule. 

Tytuł: Korea. Nowa historia Południa i Północy
Autor: Victor D. Cha, Ramon Pacheco Pardo
Tłumaczenie: Agnieszka Liszka-Drążkiewicz
Wydawnictwo: Copernicus Center Press

 

KOREA PÓŁNOCNA

Przeszłość gospodarki

> „Ta koncentracja rozwoju przemysłowego stała się zresztą przyczyną ekonomicznej przewagi Korei Północnej nad Południową w momencie wyzwolenia” (s. 47).
> „Pierwszy (...) plan pięcioletni (...) doprowadził do znacznie wyższego wzrostu gospodarczego niż na Południu (...)” (s. 91). 

Kraj, którym kieruje zmarły

 > „Miały służyć nie tylko Kim Dzong Ilowi, ale też jego (nieżyjącemu!) ojcu, który w poprawce do konstytucji został nazwany »Wiecznym Prezydentem«” (s. 164). 

Samochody

> „W ciągu wielogodzinnej podróży nie napotkali na drogach żadnych samochodów (...)” (s. 9).

Podział społeczeństwa na klasy

> „W systemie seongbun każdy obywatel został przypisany do jednej z głównych kast (...)” (s. 87).

Historia hotelu Ryugyŏng

> „Na domiar złego reżim Kima rozpoczął budowę hotelu Ryugyong w Pjongjangu” (s. 143).

 Dżucze

 > „W owej przemowie (...) po raz pierwszy wprowadził do słownika ideę dżucze” (s. 90).

Nie pojawiają się: Fryzury, Porwanie Choi Un-hui i Shin Sang-oka, 13 centymetrów, Prezenterka wiadomości, Nawiązywanie do Orwella, (Nie)bezpieczeństwo Air Koryo, Rachuba czasu, Narzekanie na przewodników, Narzekanie na bycie dziennikarzem / Podkreślanie faktu bycia dziennikarzem.

6 punktów

KOREA

Hanbok

> „Hanbok, czyli tradycyjny koreański strój, stał się powszechnie widoczny na ulicach Pjongjangu” (s. 72).

Konfucjusz 

> „Konfucjanizm stał się oficjalną religią i przesądził o sposobie, w jaki organizowano życie (...)” (s. 12). 

Hangul (hangeul) i Sejong Wielki

> „Elity (...) postulowały używanie łatwiejszego alfabetu hangeul (...)” (s. 24).

Nie pojawiają się: Ondol, Kim, Park, Lee to najpopularniejsze nazwiska, Historia o metalowych pałeczkach, Kimchi, Soju.

 3 punkty  

KOREA POŁUDNIOWA

Czebol

 > „Południwokoreańska gospodarka – napędzana przez (...) czebole (...)” (s. 103).

Hallyu / Koreańska fala. Albo inaczej: spróbować napisać o hallyu i nie napisać o serialu "Winter Sonata" 

 > „Tzw. hallyu dotarła najpierw do Chin (...). Takie (...) seriale (tzw. K-dramy) jak Winter Sonata (...)” (s. 164). 

Metafora o krewetce

 > „Cytując stare porzekadło, Korea była postrzegana jako »krewetka między wielorybami«” (s. 31).   

Cud nad rzeką Han

 > „Premier Chang (...) ogłosił początek »Cudu nad rzeką Han« (...)” (s. 93).

Kryzys finansowy

> „Nazwę »kryzysu MFW” przyjęły władze południowokoreańskie dla nazwania azjatyckiego kryzysu finansowego z lat 1997–1998” (s. 156).

Nie pojawiają się: Samobójstwa, Nadgodziny, Pali-pali, Przegrana Polski z Koreą Południową w piłce nożnej w 2002 roku (chociaż o samych mistrzostwach autorzy napisali!).

5 punktów

W sumie 14 – i muszę napisać, że wydawało mi się, że będzie ich więcej. Gdy czytałam książkę fakt, że autorzy o pewnych rzeczach nie wspominali, nie rzucał mi się tak w oczy, ale gdy przygotowywałam wpis, zdziwiłam się, że - chociaż mieli okazję i to niejedną i w sumie lubią przywoływać statystyki - nie wspomnieli zarówno o różnicy we wzroście mieszkańców Korei, jak i statystykach samobójstw. Recenzja książki pojawi się prawdopodobnie dopiero w listopadzie, ale mam nadzieję, że będziecie jej ciekawi, bo wychodzi mi z tej opinii dość poważna analiza.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M