czwartek, 27 marca 2025

Wszytskie znaki na niebie i ziemi - Katastrofa Challengera

 Hello!

Dalej korzystając z dobrodziejstw Audioteki, postanowiłam zapoznać się z książką ze zdecydowanie bardziej mojego gatunku!

Tytuł: Katastrofa Challengera. Historia bohaterstwa i dramatu na krawędzi kosmosu
Autor: Adam Higginbotham
Tłumaczenie: Jan Halbersztat
Wydawnictwo: Wydawnictwo SQN

Mam duże doświadczenie w słuchaniu podcastów, ale słuchanie książki Katastrofa Challengera. Historia bohaterstwa i dramatu na krawędzi kosmosu wymagało więcej skupienia i nieuciekania myślami w inne miejsca niż podcasty. Może nie skończy się to zgubieniem w narracji, ale na pewno słuchaczowi umknie wiele szczegółów. 

Druga sprawa jest taka, że tych szczegółów jest mnóstwo. I o ile nie było mi przykro, gdy zupełnie nie zapamiętywałam informacji technicznych, tak już gdy nazwiska uciekały mi z głowy - było mi trochę szkoda. Wiedziałam mniej więcej, na których się skupiać, gdy się pojawią, bo kojarzyłam listę załogi Challengera, ale imiona i nazwiska innych astronautów, inżynierów czy osób pracujących w NASA - wpadały i wypadały z mojej głowy.

Autor ma do opowiedzenia historii Challengera specyficzne podejście i znów chyba muszę przyczepić się do tego, że polski tytuł z dodanym słowem „katastrofa” może być mylący (angielski brzmi po prostu Challenger. A True Story of Heroism and Disaster on the Edge of Space), bo narracja w zasadzie nie skupia się na katastrofie, ale po kolei. Dopiero w okolicach połowy książki (a ma ona około 600 stron, audiobook trwa ponad 22 godziny) poznajemy program „Nauczyciel w kosmosie” i Christę McAuliffe, która miała polecieć w kosmos jako pierwszy edukator, w misji, która okaże się tą feralną. Tekst główny zaczyna się natomiast w zasadzie od misji Apollo1 i niestety opowieści o tym, jak astronauci zginęli w pożarze. Później przedstawiane są różne działania NASA, konteksty polityczne, jak odbywało się przyjmowanie - czy raczej nieprzyjmowanie - osób z mniejszości, tu szczególnie czarnoskórych, oraz kobiet do agencji, poznajemy po kolei wielu astronautów, którzy później znajdą się w Challengerze. Dowiadujemy się także o tym, że NASA była, jest i będzie niedofinansowana oraz nieco o różnych aspektach technicznych rakiet, pomocniczych czy na paliwo stałe, koncepcji wahadłowca, niektórych mniej lub bardziej udanych misjach.

I co ciekawe od tej połowy pojawią się niejako dwie równorzędne linie narracyjne: jedna skupiająca się na nauczycielce - od zgłoszenia, po trening, występy w telewizji - i wiedząc, jak ta historia się kończy, te szczegółowe opowieści o przygotowaniach,  druga kontynuuje, ale zdecydowanie bardziej szczegółowo, temat O-ringów, który pojawiał się już wcześniej. I jeśli ktoś coś wie o katastrofie Challengera, to fakt, że to właśnie ta mała uszczelka go spowodowała. Już wcześniej te linie są widoczne, bo poznajemy po kolei astronautów oraz ogólnie plan wahadłowców, ale od momentu wprowadzenia do narracji pomysłu na cywila/nauczyciela w kosmosie, opowieść skupia się bardziej na tej konkretnej misji Challengera.

W wielu, wielu momentach słuchałam tej książki ze ściśniętym żołądkiem - gdy kolejne osoby postanawiały ukryć jakieś informacje, gdy słuchałam opisu kolejnego spotkania lub raportu, w którym coś pominięto. A intuicja i przekonanie inżynierów z firmy produkującej rakiety była słuszna - nie powinno się startować wahadłowcem, gdy jest mróz. Czytelnik lub słuchacz ma wielką ochotę krzyczeć na tych wszystkich facetów ignorujących znaki, ale co z tego, skoro wiadomo, jak ta sytuacja się skończyła, a na dodatek było to prawie 30 lat temu. 

W treści książki do katastrofy dochodzi w 17 godzinie audiobooka. Odniosłam wrażenie, że nie tylko sam start tej konkretnej misji był przesuwany i odkładany w czasie (a powinien nie odbyć się wcale), ale także sam autor chciał umieścić jak najwięcej informacji przed tym momentem i nieco odwlec w czasie nieunikniony element tej historii. I strasznie się tego słuchało, mimo doskonałej świadomości, co się stanie.

Jest wiadomym, że interesują mnie historie o katastrofach - w znaczeniu, jak do nich doszło i co można zrobić, aby do nich nie dochodziło. I nieczęsto zdarza się, aby jakieś wydarzenie było tak dobrze udokumentowane - zarówno w znaczeniu nagrania startu, wielu materiałów dotyczących programu "Nauczyciel w kosmosie" i samych astronautów, jak i tego, jak wiele znaków i nawarstwiających przesłanek sugerowało, aby nie lecieć tego dnia i dać inżynierom więcej czasu na dopracowanie uszczelek. Nie wiem, czy w poprzednich tekstach kultury dotyczących katastrofy, z którymi miałam do czynienia, było tak jasno powiedziane, że te uszczelki od samego momentu wymyślenia, aby wykorzystać je w rakietach, nie były dobrym pomysłem - nie zachowywały się tak, jak powinny, a inżynierowie nawet nie byli pewni dlaczego; a do tego dochodziło ich zachowanie w niskiej temperaturze. Oczywistym jest, że każda katastrofa to wielka tragedia, ale za każdym razem, gdy oglądam, czytam, czy słucham czegoś o Challengerze ogrania mnie niesamowity smutek - chyba właśnie z powodu tego, jak wiele było wiadomo wcześniej; treści dotyczące tej katastrofy prawie zawsze bardzo dużo czasu (czy miejsca) poświęcają zarówno poznawaniu załogi, jak i okoliczności tragedii, której można było zapobiec.

Audiobook to może nie być najlepsza forma do zapoznawania się z reportażem. Z różnych powodów, ale dla mnie najistotniejszy był aspekt przypisów i bibliografii. I nawet przeszukałam księgarnie i biblioteki w okolicy, aby sprawdzić, jak to wyglądało w Katastrofie Challengera, ale nie udało mi się znaleźć żadnego egzemplarza. Dlatego musiało wystarczyć mi to, co wysłuchałam w podziękowaniach książki oraz części „Kilka słów o źródłach" - z której wynikało, że po pierwsze w książce w przypisach autor informował o tym, jeśli relacje osób opowiadających mu o wydarzeniach się rozmijały. A poza tym informuje, że zależało mu na przedstawieniu całej historii od ludzkiej strony (tak książka ma narrację powieściową, chociaż to tytuł non-fiction; zazwyczaj tego nie lubię, ale nie da się ukryć, że to właśnie dzięki temu tak dobrze się jej słuchało), więc przeprowadził mnóstwo wywiadów, przeszukał tonę archiwów, zwiedzał miejsca ważne dla historii amerykańskich lotów kosmicznych, odwiedzał muzea, zapoznał się z tomami materiałów z komisji oraz materiałów dziennikarskich, które powstały dookoła katastrofy Challengera, przywołuje też bardzo długą listę wraz ze skrótowymi opisami najważniejszych książek dotyczących szeroko rozumianego tematu książki - mnie przekonał, że wiedział co i dlaczego (a to ważne, gdy pisze się tak, jakby się wiedziało, co czuli ludzie, których nigdy się nie spotkało i którzy już nie żyją) napisał.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M


niedziela, 23 marca 2025

Życie obok siebie - Melo Movie

Hello!

Wspominałam już, że bardzo, bardzo lubię Park Bo-young i od 2017 roku staram się oglądać wszystkie dramy, w których gra (Abyss zaczęłam, ale nie dokończyłam; a Light Shop jeszcze nie miałam okazji zacząć). Melo Movie też oczywiście było na mojej liście, ale być może zabranie się do seansu zajęłoby mi dłużej, gdyby nie to, że przeczytałam, że drama okazała się trochę klapą, bo nie dostała się do Top 10 seriali na Netflixie. I poczułam, że ktoś musi jej szybko dodać kilka godzin czasu oglądania!

Spoilery!

To pierwsza drama od lat (ostatni wpis ulubione piosenki z dram był w czerwcu 2022 roku! i chociaż mam zapisane utwory na kolejny, to nie ma ich nawet pięciu), której OST zwrócił moją szczególną uwagę. I jak się potem okazuje, to nawet bardzo pasuje do serialu i tego, co ostatecznie wyniknęło w nim dla jednego z bohaterów.

Melo Movie opowiada historię dwóch par - obie poznajemy w pierwszym odcinku, który wydaje się nieco gnać przez fabułę, tylko po to, aby ostatecznie okazało się, że właściwa akcja serialu będzie się działa pięć lat później. Ko Gyeom (grany przez Choi Woo-shika) - którego poznajemy jako statystę - zostaje krytykiem filmowym, a Kim Mu-bee (Park Bo-young) - pracująca na planie - reżyserką. Ko Gyeom pozostawił ją bez słowa, ale ich ścieżki znów się przecinają, a on postanawia mimo wszystko nie dać za wygraną, choć początkowo denerwuje Mu-bee jeszcze bardziej, niż gdy początkowo się poznali. A na dodatek - czyż krytycy filmowi i reżyserzy nie są śmiertelnymi wrogami?

To taki miły serial do oglądania. Żadnych czeboli, (prawie) żadnych przerysowanych elementów, po prostu dwoje bohaterów, których losy jakoś się ze sobą splatają i którzy funkcjonują w serialu na mniej więcej równych zasadach.

Mniej więcej, bo narracja więcej uwagi poświęca głównemu bohaterowi - jego brat jest ważną częścią opowieści, jego przyjaciele są drugą serialową parą, nawet przyjaciel z dzieciństwa głównej bohaterki zostaje adoptowany przez Ko Gyoma i jego brata. Reżyser filmu, na planie którego nasi bohaterowie się poznają, też staje się przyjacielem głównego bohatera. Autorką scenariusza filmu, przy którym pracuje główna bohaterka w trakcie fabuły jest wspominana przyjaciółka Ko Gyoma - także Kim Mu-bee niezaprzeczalnie jest nieco pozbawiona "swoich" postaci drugoplanowych (fabuła nieco to wyjaśnia faktem, że nie jest ona zbyt przyjacielska z natury).

Gdybym miała określić tę dramę jednym słowem, to powiedziałabym, że jest ona łagodna. Nie wiem, dlaczego Melo Movie (albo Światła, kamera, miłość) jest przypisane do gatunku komedia romantyczna, gdy to wręcz typowy serial obyczajowy (a gdyby był anime, zostałby określony "okruchy życia"). Jak w k-dramach bywają tam slapsticowe komediowe sceny, ale Melo Movie jest o wiele mniej komediowe niż typowe k-dramy (pewnie dlatego że to produkcja Netflixa). Oczywiście serial bywa zabawny, ale z drugiej strony porusza poważniejsze tematy, a nawet wydaje się, że widzowie mogą sobie zdawać sprawę z pewnego mroku kryjącego się w fabule lepiej niż bohaterowie.

Tak nawet z praktycznego punktu widzenia, co prawda nie zostaje pokazane bardzo dokładnie, jak nasi bohaterowie pracują, ale wiemy, że oboje pracują dużo, bo widują się praktycznie tylko wieczorami. I tak te ich podchody do siebie z różnych stron można by uznać za elementy komedii romantycznej, a jednak wydawało mi się, że bohaterowie dużo bardziej muszą mierzyć się ze swoimi wewnętrznymi demonami i próbami zrozumienia samych siebie i swojej rodziny niż siebie nawzajem i jak na bohaterów, jak by nie było romantycznego serialu, dawali sobie naprawdę dużo przestrzeni do radzenia sobie z życiem na własny sposób, działając tam, gdzie było to potrzebne, ale bez narzucania i siebie, i rozwiązań. 

Strasznie - i to strasznie - nie przypadła mi do gustu druga bohaterka dramy Son Ju-a (grana przez Jeon So-nee). Za Chiny ludowe nie mogłam pojąć, o co jej chodziło i jaki miała cel w swoich działaniach. Nie wiem, czy nie zdawała sobie sprawy ze swojej natarczywości, czy coś innego stało za jej nachodzeniem zarówno Kim Mu-bee, jak i Si-juna (czyli drugiego bohatera dramy; gra go Lee Jun-young). I nawet gdy poznajemy ich historię, to nie wyjaśnia motywów jej zachowania w teraźniejszości. Do ostatniego odcinka nie mogłam zrozumieć, co ona chciała osiągnąć. I naprawdę bardzo chciałam, aby ona i Si-jun do siebie nie wrócili, gdyż Ju-a na koniec pierwszego odcinka zrywa ich siedmioletnią relację - i nie wrócili! 

Melo Movie to nie jest rewolucyjna i zmieniająca życie drama, przypuszczam, że znajdą się ludzie, którzy po prostu uznają ją za nudną - a jednak potrafiła być zaskakująca w pokazywaniu różnych perspektyw bohaterów i zwyczajnie naprawdę po prostu dobrze się ją oglądało.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M


środa, 19 marca 2025

Praca księgarni się toczy - Witajcie w księgarni Hyunam-Dong

 Hello!

Choć obserwowałam - i to nawet uważnie - trend wydawania kocykowej / przytulnej / cosy (cozy) literatury z Korei Południowej, jakoś nigdy nie było mi dane, przeczytać czegoś z tego podgatunku (albo hasła marketingowego, jak kto woli) (chyba że Piekarnia czarodzieja się do niego zalicza). Ani mnie do niego nie ciągnęło, ani zachęcał on bibliotek w moim mieście, aby kupować przytulne książki do swoich zbiorów (ale taką Han Kang - i to jeszcze przed Noblem - bez problemu można było dostać). W każdym razie nadarzyła się okazja w postaci Audioteki i postanowiłam książki Witajcie w księgarni Hyunam-Dong wysłuchać.  


Tytuł: Witajcie w księgarni Hyunam-Dong
Autorka: Hwang Bo-reum
Tłumaczenie: Dominika Chybowska-Jang
Wydawnictwo: Albatros

Momentami ta książka jest niemożebnie pretensjonalna i naiwna. Najczęściej objawia się to w rozdziałach pisanych z perspektywy głównej bohaterki (narracja nie jest pierwszoosobowa, ale zasadniczo skupia się na jednym bohaterze w danym momencie), a gdy poznajemy więcej jej historii, jej obecny sposób podejścia do życia - albo nie tyle sam sposób, co to, jak jest on opisywany - zamiast się rozjaśniać, tylko się zaciemnia. Trudno napisać także coś więcej o jej charakterze, bo wydaje się dość niespójny, chociaż jako czytelnicy jesteśmy przekonywani, że zmienia się w trakcie opowieści. Bohaterka ma 38 lat, akcja książki toczy się przez jakieś dwa plus jeden i jeśli można zauważyć, że dzieje się coś ciekawego z bohaterką to może w trzech ostatnich rozdziałach.

Podczas słuchania często nie mogłam powstrzymać wrażenia, że główna bohaterka ze swoimi przemyśleniami na temat literatury zostałaby szybko pozbawiona wszelkich złudzeń dotyczących książek, na pierwszym roku filologii/literaturoznawstwa. Jednocześnie być może byłaby to książka, która mogłaby dotrzeć do młodszej młodzieży, bo przemyślenia bohaterki są niezwykle proste i jak wspominałam naiwne, ale wydaje się, że mogłyby stanowić dobry punkt wyjścia do dalszych, bardziej ustrukturyzowanych rozważań dotyczących książek w życiu młodych osób. Ale też im bliżej końca książki tym mniej w niej o literaturze, a więcej o czym innym. 

Gdybym miała czytać Witajcie w księgarni Hyunam-Dong, to istnieje duża szansa, że nie doczytałabym tej książki. Natomiast do słuchania nie była najgorsza. Nie powiedziałabym, że bawiłam się przednio, poznając losy bohaterów, ale to spokojna opowieść, naprawdę niezła do słuchania w trakcie spacerów. 

Niektóre elementy czy epizody książki naprawdę mnie rozbawiły czy szczególnie mi się spodobały. Na przykład pracownik głównej bohaterki mający duże wątpliwości co do zbyt dobrych warunków zatrudnienia, fakt, że autorka nie uciekała od tematu wykorzystania social mediów (a zdarza się, że osoby piszące udają, że media społecznościowe nie istnieją, co w obecnych czasach wypada mało realistycznie), a wręcz Instagram odgrywa pewną rolę w opowieści (a ja bardzo zastanawiałam się, jak zostało to zaprezentowane graficznie w składzie książki). Naprawdę rozbawił mnie wątek wydawnictwa walczącego z blogerem, który przyczepił się do pokracznych zdań w tłumaczeniu (niemalże znam to z autopsji, zostałam zablokowana przez pewne wydawnictwo w social mediach z podobnego powodu) i ogólnie zahaczał on o branżę wydawniczą.

Natomiast inne odrobinę przyprawiły o zgrzytanie zębów. Na przykład zupełnie nie spodziewałam się wątku romantycznego i niestety jego poprowadzenie nie przypadło mi do gustu, wydawał się naciągany i zupełnie niepotrzebny w narracji. Potencjał najciekawszej postaci w całe książce, czyli baristy, nie został wykorzystany, bo gdy już nieźle go poznawaliśmy, ta część opowieści zostawała przerywana przez inne epizody. Rozdziały w książce są krótkie, żeby nie napisać króciutkie, i niektóre trzymają linię fabularną, ale inne stanowią swoje mikrokosmosy, w których autorka eksploruje albo jednego bohatera, albo jeden temat, albo jedną przygodę z prowadzenia księgarni i kawiarni. 

Jak wcześniej pisałam, że gdyby nie fakt, że słuchałam książki, to bym jej nie doczytała, tak wraz z rozwojem i uzewnętrznianiem się romantycznych uczuć bohaterów myślałam, że jej nie dosłucham z powodu zażenowania. I nie do końca wiem, czym ono było spowodowane. Tym, że cała ta książka - mimo teoretycznych prób podejmowania ważnych i głębokich tematów o ludzkim życiu - jest w zasadzie niesamowicie powierzchowna, tym, że jestem nieprzyzwyczajona do słuchania audiobooków, tym, że po prostu po koreańsku inaczej się wyraża i kształtuje zdania i pewnych rzeczy nie przeskoczy się w tłumaczeniu, jeśli nie chce się w nie nadmiernie ingerować, tym, że charakterystyka bohatera, który wyznaje uczucia naszej bohaterce wydała mi się niespójna. Paradoksalnie miałam wrażenie, że im bliżej końca książki byłam, tym niestety stawała się ona słabsza (tak poznajemy w końcu historię właścicielki księgarni, ale po ośmiu godzinach audiobooka, spędzamy z nią już tyle czasu i na tyle zostaje ona przedstawiona czytelnikowi, że naprawdę nie robi już różnicy i zupełnie nie ciekawi, co robiła przed rozpoczęciem fabuły; a na dodatek rozwija się ten nieco niezgrabny wątek romantyczny), i miałam coraz mniejszą ochotę jej słuchać.

Podsumowując, książka Witajcie w księgarni Hyunam-Dong ma swoje lepsze momenty i jednego bohatera, którego obserwowanie życiowych losów jest naprawdę ciekawe, jednak wydaje się, że zyskałaby wiele na uporządkowaniu narracji w bardziej linearny sposób (a ponadto niektóre rozdziały można by z niej spokojnie wyciąć w całości, opowieść i tak jest długa) oraz na większym skupieniu na jakimś temacie, bo ostatecznie to bardzo dużo słów, nie do końca wiadomo, do czego prowadzących, oprócz tego, że najogólniej można by to określić jako książkę o życiu bohaterów. Ale jednak narracje powinny do czegoś prowadzić - jeśli nie w losach bohaterów, to w życiu czytelnika, a to niestety taka lektura, że miło jej posłuchać, ale raczej nie skłania do głębszych przemyśleń oraz nie zostanie w pamięci na dłużej i gdzieś chwieje się na krawędzi tego, że wymaga zbyt wiele czasu, aby się z nią zapoznać. Czy po wysłuchaniu poczułam się jakoś zaopiekowana, szczególnie nastawiona optymistycznie do przyszłości albo ogólnie przytulona - nieszczególnie.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M


sobota, 15 marca 2025

Ostatecznie ciekawa - Bez skazy. Korea Południowa i mroczne strony obsesji piękna

 Hello!

Pomijając ostatni wywiad, to może być najobszerniejszy tekst na blogu od dłuższego czasu. A mógłby być jeszcze dłuższy, bo na czym, jak na czym, ale na rozkładaniu na czynniki pierwsze reportaży o Korei się znam. Zapraszam więc na tekst o książce Elise Hu - amerykańskiej dziennikarki o chińsko-tajwańskim pochodzeniu - na temat podejścia do wyglądu zewnętrznego, a szczególnie twarzy, w Korei Południowej.


Tytuł: Bez skazy. Korea Południowa i mroczne strony obsesji piękna
Autorka: Elise Hu
Tłumaczenie: Piotr Grzegorzewski, Marcin Wróbel
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie

Gdy autorka przedstawia perspektywę feministyczną, rolę kosmetyków i malowania się w historii Korei, historię marek kosmetycznych, w dużej części referując, cytując, powołując się na osoby, które albo to badają naukowo, albo pracują w tych dziedzinach, prowadzenie opowieści naprawdę jej wychodzi. Natomiast gdy próbuje dodać coś od siebie - i szczególnie, gdy dotyczy to bezpośrednio kultury koreańskiej - widać, że brakuje jej niekiedy takiego ostrożnego, precyzyjnego, nieoceniającego warsztatu antropologa kultury. I w pewien sposób autorka wyjaśnia to we wprowadzeniu: jest ona amerykańską dziennikarką chińsko-tajwańskiego pochodzenia - a więc może się ona w bliższy sposób odnieść do północnoazjatycki standardów - czy raczej wymogów - piękna, szczególnie wobec kobiet, niż do samej kultury koreańskiej. Poza tym jej horyzont odniesień i porównań zamyka się jednak w Ameryce i nie przedstawia ona szczególnie szerokiej perspektywy.

I to rozbicie naprawdę bardzo czuć w narracji, momentami do tego stopnia, że jeżeli czytelnik wie trochę więcej o Korei ogólnie, niektóre ze stwierdzeń autorki wydają się co najmniej dziwne. Na przykład nie wiem, czy Koreańczycy na każdy system ogrzewania podłogowego (szczególnie w mieszkaniach) mówią ondol, czy jednak odnosi się to tylko do tradycyjnego ogrzewania w domach, ale autorka na pewno twierdzi, że ma ondol w mieszkaniu. Albo wyjaśnia hanbok, jako koreańską suknię, a o ile mi wiadomo, określenie hanbok oznacza cały tradycyjny strój. I takie nieprecyzyjne stwierdzenia mogą podważać wiarygodność autorki w innych kwestiach. 

Jeszcze jeden aspekt tekstu bardzo mnie zastanawiał - jest w tej książce wiele zdań, których nie mogę określić inaczej jak pokraczne, ale nie jestem pewna, czy wynika to z oryginału (biorąc pod uwagę, jak niekiedy najwyraźniej nieuważna w pisaniu była autorka, jest to możliwe), czy jednak tłumacze/redakcja się nie popisały. Są też takie stwierdzenia, że poważnie zastanawiałam się, skąd autorka je wzięła - prawdopodobna odpowiedź jest taka, że konsoliduje co bardziej złożone problemy/tematy/twierdzenie, co prowadzi niekiedy do zaniku precyzji.

Jednak najdziwniejszym - w czytelniczym odbiorze - tej książki jest jej element metatekstowy. Zawsze doceniam, gdy autorzy zdradzają trochę z kulis powstawania ich dzieła oraz na przykład fakt, że korzystali z usług tłumaczy, ale w Bez skazy są takie nic niewnoszące informacje, że zastanawiałam się, dlaczego nie zostały wycięte. Rozumiem, że tło biograficzne autorki jest istotne: to, że jej córki (no właśnie - córki) urodziły się w Korei, w związku z czym przez część czasu, gdy tam mieszkała była w ciąży, ale szczegóły jej porodu (które co prawda wykorzystuje, aby pokazać podejście do kwestii nagości w tak newralgicznym momencie życia, wspomina też o koreańskich łaźniach, ale jednak temat nagości w jakimś szerszym ujęciu porzuca) oraz fakt, że się rozwiodła, nie wnosił do książki wiele. I choć nie jest tak, że anegdoty z życia autorki dominują narrację, to na tyle mocno utykają w pamięci, że to do nich, a nie refleksji dotyczących piękna się wraca. Można je też podzielić na dwie grupy: takie, które w jakiś sposób tworzą lub dopełniają narrację związaną bezpośrednio z tematem książki (i dają całkiem wnikliwy obraz poznawania koreańskiej kultury piękna) oraz te, które należałoby wyciąć (przeprowadzka, podróże, niepotrzebne szczegóły o pracy czy dzieciach). I naprawdę nietrudno te dwie grupy rozróżnić.

W niektórych momentach tej książki można jednak odnieść wrażenie, że jest ona nieco rozchwiana, choć wydaje się, że wynika to z dobrych chęci autorki, aby jakoś zbliżyć do siebie czytelników - czy raczej nie oszukujmy się czytelniczki - i przedstawić swoje starcie z kulturą, żeby później między innymi zajmować się nieco bardziej technicznymi czy naukowymi aspektami podejmowanego tematu. Z jednej strony dość intymny opis porodu, z drugiej próba niemalże naukowego opisu tego, jak technologia wpływa na przemysł kosmetyczny i postrzeganie człowieka w SM. Jako dziennikarka autorka zajmowała się tematami technologiami i to widać w tekście, bo te fragmenty napisane są w zdradzający to sposób, po prostu czuć, że w tym temacie autorka czuje się naprawdę pewnie i wie, co pisze. 

Bez skazy daje niekiedy wrażenie książki niemal naukowej, a na pewno popularnonaukowej, i wtedy ta opowieść zdecydowanie błyszczy i jest najmocniejsza merytorycznie, gdy widać włożoną przez autorkę pracę w zbieranie źródeł, przeprowadzenie rozmów i połączenie ich ze sobą opowieścią. Jednak autorka ma tendencję do zaczynania ciekawych wątków, opisywania ich, po czym porzucania - bez dojścia do sedna sprawy czy konkluzji, nie podsumowuje ich też w sposób, który mógłby zachęcić czytelnika do dalszych przemyśleń. Niestety Elise Hu miewa niekiedy także inną tendencję - do stawiania daleko idących tez, a z rzadka nawet do dorabiania filozofii, tam, gdzie jej nie ma. Autorka ma w wielu sprawach zapewne słuszne intuicje i pisze o nich przekonująco, ale czasami używa zbyt wielkich kwantyfikatorów i mocnych słów. Jej tezom nie brakuje podstaw obserwacyjnych, ale wydaje się, że ugruntowane są raczej w piasku niż betonie. 

Im bliżej końca książki, tym bardziej ujawnia się inny aspekt narracji, który początkowo nie jest tak widoczy - to znaczy opowieść traci spójność. W pierwszych rozdziałach autorka skupia się na historii oraz obecnym wyglądzie szeroko rozumianego przemysłu kosmetycznego oraz chirurgii plastycznej. Jednak z czasem każdy z rozdziałów staje się coraz bardziej zamkniętą cząstką tematyczną. Chciałabym napisać, że autorka uszczegóławia w nich wcześniej wspominane odniesienia czy pokazuje inną perspektywę, ale nie do końca tak jest. Te rozdziały też są oczywiście ciekawe, ale można odnieść wrażenie, że zostały dopisane i dodane jako następne części. W pewnym stopniu osięgnęło to szczyt w zakończeniu książki - a jej podsumowanie zasługuje na osobny akapit - gdy autorka na temat starzenia się i jego postrzegania - pamiętajmy książka ma podtytuł Korea Południowa i mroczne strony obsesji piękna - postanawia porozmawiać z koreańsko-amerykańskimi seniorkami z Los Angeles. Elise Hu chce na ich przykładzie pokazać, że starsze panie już nic nie muszą ze społecznego punktu widzenia (choć chcą oddawać szacunek ludziom dookoła), ale robią to dla siebie - i rozumiem, że autorka chciała podbudować swoją tezę, ale jak duża i zgrana byłaby mniejszość koreańska w LA, to nie dotyczą jej dokładnie te same oczekiwania, co Koreanki i Koreańczyków w Korei. Z jednej strony autorka wykonała reporterską pracę, z drugiej - powinna ją była wykonać, gdy była w Korei, bo na dobrą sprawę w Bez skazy jest bardzo niewiele po prostu rozmów w Koreankami (ale chyba nie uderzało mnie to aż tak bardzo, bo w Polsce mamy książki Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej i Mądre matki, dobre żony. Kobiety w Korei Południowej, które bardziej skupiają się na historii kobiet, a Bez skazy jest ich znakomitym uzupełnieniem).

Zamiast podsumowania dotyczącego Korei książka ma coś w rodzaju uniwersalnego manifestu. Najogólniej rzecz ujmując, o tym, że w kwestii piękna potrzebujemy neutralności. To, co autorka tam ujęła i wyliczyła, było interesujące i mogło dać podstawy do pewnych przemyśleń, ale tonem nie do końca pasowało to do reszty książki. Nie jestem też pewna, do kogo dokładnie ten manifest miał być skierowany, bo wiadomo, że autorka zdaje sobie sprawę, że jednostki nie podważą systemu (choć mogą próbować). 

Tu mała dygresja. Gdy sprawdzi się tytuł oryginału: Flawless: Lessons in Looks and Culture from the K-Beauty Capital, to ten manifest na końcu ma nieco więcej sensu. A na dodatek obnaża to fakt, jak bardzo polski tytuł ma być sensacyjny - mamy i mroczne strony i obsesję, no prawie thriller, a co najmniej kryminał. Oryginalny tytuł ładnie podkreśla też fakt, że owszem książka jest o Korei Południowej, ale w większości przypadków książka o Republice Korei = książka o Seulu.

Pomimo tego mojego niedającego się podważyć narzekania tak w zasadzie Bez skazy naprawdę bardziej mi się podobało, niż mi się nie podobało. Książka ma naprawdę wiele problemów formalnych (dziwne zdania, nieakuratne opisy odniesień kulturowych, anegdoty z życia autorki do usunięcia), ale nadrabia merytorycznie - nie da się nie docenić pracy reporterskiej, docierania do naukowców i akademików, działaczy społecznych, lekarzy i naprawdę szerokiej gamy innych osób, a nawet celebrytów (autorka przeprowadziła wywiad z Park Boram, która zmarła nieszczęśliwie prawie dokładnie rok temu; a oryginał książki ukazał się w 2023), pracy włożonej w szukanie źródeł, a następnie układanie i ogólne panowanie nad opowieścią (w większości). Historia operacji plastycznych oczu została intrygująco opisana, autorka dotykała także tematów takich jak feminizm i ostracyzm społeczny z tym wiązany (albo podejrzewanie kogoś o feminizm; i na przykład wspomina o kwestii długości włosów i aż mi się przypomniało, gdy naprawdę potężny hejt za krótkie włosy dotknął koreańską łuczniczkę An San). Autorka napomyka nawet o kwestii makijażu w kontekście tożsamości transpłciowych kobiet. Niewiele, bo to i ogólniejsza kwestia feminizmu omawiane są w drugiej połowie książki - ale jednak! Z ciekawych wątków związanych z tym, że autorka zajmowała się technologiami, wiele miejsca poświęca temu, że społeczne postrzeganie ludzi obecnie wcale nie jest 3D, tylko 2D - staramy się dobrze wyglądać na ekranach, a nie w rzeczywistości. 

Ten tekst i tak jest już długi, więc nie zaszkodzi mu jeszcze akapit dotyczący niebezpieczeństw uogólniania. Autorka napisała: „[podczas lockdownu] Przestałyśmy nosić makijaż, bo już nie chciałyśmy go robić” - ja: zaczęłam robić makijaż i bawić się cieniami do powiek, bo w końcu miałam na to czas, gdy nie musiałam dojeżdżać na uczelnię; „Wiele moich przyjaciółek i koleżanek przestało farbować włosy” (s. 340) - ja: po kilku latach przerwy w farbowaniu włosów w ogóle, w czasie pandemii pomalowałam je na blond.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M


wtorek, 11 marca 2025

Koreańskie bingo - Bez skazy. Korea Południowa i mroczne strony obsesji piękna

 Hello!

 Znacie dryl - dziś koreańskie bingo, a następny wpis to recenzja książki Bez skazy!

Tytuł: Bez skazy. Korea Południowa i mroczne strony obsesji piękna
Autorka: Elise Hu
Tłumaczenie: Piotr Grzegorzewski, Marcin Wróbel
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie

KOREA PÓŁNOCNA

Ta część nie dotyczy tej książki, choć autorka wspomina o KRLD - zarówno w odniesieniu do wydarzeń bieżących, jak i kobiet pochodzących z Północy.

KOREA

Hanbok

> „W 2021 roku słowo hanbok (tradycyjna koreańska suknia) (...), zostało zdefiniowane po raz pierwszy w Oxford English Dictionary (...)”, s. 77.  

Nazywanie hanboku suknią to wielkie uproszczenie, mówiąc oględnie. Z ciekawości zajrzałam do wspominanego słownika i tam pojawia się taka definicja: „A traditional Korean costume consisting of a long-sleeved jacket or blouse and a long, high-waisted skirt for women or loose-fitting trousers for men, typically worn on formal or ceremonial occasions” (https://www.oed.com/dictionary/hanbok_n?tab=meaning_and_use#1328322700). Widać, że chodzi o całościowy strój. 

Konfucjusz

W książce jest sporo wzmianek o konfucjanizmie oraz wyjaśnienie, kim był Konfucjusz.

> „Współczesną tradycję i kulturę Korei często łączy się z inspirowanym konfucjanizmem państwem Joseon (...)”, s. 37.

Ondol

> „Przez pierwszy tydzień chodziłam w skarpetkach po lśniących, białych płytkach marmurowych, które były od spodu podgrzewane przez tradycyjne koreańskie ogrzewanie podłogowe o nazwie ondol”, s. 26.  

Dwie sprawy. Pierwsza – nie wiem, czy na każde ogrzewanie podłogowe w Korei mówi się ondol – być może, chociaż nie wydaje mi się, gdyż to ogrzewanie tradycyjne stosowane w domach, a raczej nie w wielopiętrowych blokach, ale pewności nie mam.  

Druga – gdy przepisywałam to zdanie, rzuciła mi się w oczy jego konstrukcja, a dokładnie „płytki marmurowe” zamiast „marmurowe płytki”, brzmi to jakoś nienaturalnie, a na dodatek „marmurowych, które” też trochę rozbija to zdanie.  

Nie pojawiają się:
Kimchi

Ku mojemu przerażeniu to jest już druga książka dotycząca Korei, którą czytałam w ostatnim czasie, a w której nie pojawia się kimchi! Wydawało mi się, że jedna to wypadek przy pracy, ale żeby w dwóch.

Soju
Hangul (hangeul) i Sejong Wielki
Kim, Park, Lee to najpopularniejsze nazwiska
Historia o metalowych pałeczkach

KOREA POŁUDNIOWA

Czebol

> „W K-dramach dominują historie z udziałem bohaterów z czeboli, koreańskich koncernów dynastycznych”, s. 78.

Pali-pali

To jest fenomen. Nigdzie indziej nie widziałam (albo tego nie pamiętam, ale jestem pewna, że to pierwszy raz, gdy spotkałam się z tą latynizacją), aby palli palli (względnie pali pali, ppalli ppalli itp.) zostało zapisane przez „b”!

> „W dosłownym tłumaczeniu bbali bbali to «szybciej, szybciej»”, s. 42.

Druga rzecz: żadna ze mnie koreanistka, ale wydaje mi się, że palli (czy jakkolwiek to zlatynizować) oznacza jednak szybko, czyli przymiotnik w stopniu równym. Może to niuanse, może to moje przyzwyczajenie, nie wiem.  

Hallyu / Koreańska fala. Albo inaczej: spróbować napisać o hallyu i nie napisać o serialu "Winter Sonata"
 

Nie wiem, jak autorce się to udało, ale nawet w dość rozbudowanej części o hallyu – trochę dalej w książce niż przywoływany cytat – nie wspomniała o „Winter Sonacie”.

> „Eksport estetyki jest tak udany dzięki sile hallyu, koreańskiej fali kulturalnej (...)”, s. 18.

Cud nad rzeką Han


> „Ten zdumiewająco szybki wzrost gospodarczy nazwano cudem nad rzeką Han”, s. 42.

Samobójstwa

> „Samobójstwo jest główną przyczyną śmierci koreańskich nastolatków (...)”, s. 131.

Kryzys walutowy  

> „W wyniku kryzysu walutowego pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW) udzielił Korei Południowej pomocy (...)”, s. 66.  

Wydarzenie to jest wspominane w książce jeszcze kilka razy.  

Nie są wspominane:
Nadgodziny
Metafora o krewetce
Przegrana Polski z Koreą Południową w piłce nożnej w 2002 roku 

Książka zdobywa 9 na 17 punktów. Szczególnie dziwi brak kimchi i soju oraz fakt, że niektóre odniesienia kulturowe są opisane dość niedbale.

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Trzymajcie się, M

 

piątek, 7 marca 2025

Wszystko, o co chciałam zapytać bookfluencerkę [wywiad Rozkminy Hadyny]

 Hello!

Dawno na blogu nie było rozmowy z koleżanką po fachu, ale w końcu musiał nastąpić ten moment, gdy do rozmowy zaproszę autorkę Rozkmin Hadyny. Poniżej przeczytacie o zmieniającej się i znikającej (czy aby na pewno?) blogosferze, szeroko pojętych książkowych social mediach i ich prowadzeniu oraz oczywiście o tym, co szczególnego jest w Rozkminach! 


Zastanawiałam się, jak najlepiej określić, z kim będę przeprowadzała ten wywiad i przyszło mi do głowy słowo bookfluencerka – czy uważasz, że jest akuratne, czy może masz jakieś inne słowo, które dobrze podsumowuje Twoją działalność w internecie?

Chociaż już dawno przeniosłam się z bloga na media społecznościowe, wciąż przyłapuję się na mówieniu o sobie – może z przyzwyczajenia, a może dlatego że to szerzej rozumiane określenie – „blogerka ksiażkowa”. Moją główną platformą jest teraz Instagram, ale wiele osób spoza książkowego świata na słowo „bookstagramerka” robi wielkie oczy.
Kolejną ważną kwestią wydaje się to, że Instagram jako platforma coraz mniej mi odpowiada: wszechobecne rolki, zmiany formatów zdjęć, ucinanie zasięgów mniej popularnym użytkownikom, wyłączenie możliwości sortowania po najnowszych publikacjach, wreszcie niewdzięczny algorytm tnący zasięgi „niewygodnym” tematom, sprzyjający zaostrzaniu konfliktów, dezinformacji, promowanie treści negatywnie wpływających na nasze samopoczucie… można by długo wymieniać.
Z tych względów słowo „bookfluencerka” zdecydowanie bardziej do mnie przemawia, bo nie przywiązuje mnie do tej jednej platformy. Pytanie, na ile można mnie nazwać influencerką z prawdziwego zdarzenia, bo prowadzę kapryśnie prowadzone, mało popularne konto… Może najlepiej byłoby powiedzieć, że czasem piszę o książkach w internecie.

Kiedyś pisałaś bloga, ale od ponad 4 lat jest on nieaktywny, a Ty przeniosłaś się z działalnością na Instagrama i Facebooka – co spowodowało tę decyzję i taką zmianę? 

Do ostatecznej decyzji, żeby przenieść się wyłącznie na media społecznościowe, przyłożyły się w dużej mierze przemyślenia po spotkaniu blogerskim Literacka Stolica w 2018 roku (tutaj o tym pisałam na blogu). Mówiliśmy wtedy, że dla twórcy internetowego ważniejsze jest dotarcie do czytelnika z tekstem niż licznik wejść na blogu. Po co utrzymywać bloga, jeśli więcej osób przeczyta pełen tekst wrzucony w kilku miejscach na platformach społecznościowych?
Po ośmiu latach prowadzenia bloga zaczęłam coraz bardziej zauważać, że coraz mniej osób czyta moje teksty na blogu, a wszelkie dyskusje i reakcje przeniosły się w dużej mierze na konta Rozkmin na Instagramie i Facebooku. Do tego doszły relacje, które dają dużą wolność w tym, że znikają w ciągu 24 godzin. Przy tworzeniu wpisu na bloga, spędzałam dużo czasu na wyprodukowanie dłuższego, dopieszczonego tekstu; chciałam, by wpis jak najlepszy, bo zostaje w Internecie na długo i czasem trafiają na niego osoby szukające czegoś w wyszukiwarce, bez znajomości mojego zakątka w sieci. Relacje są o tyle uwalniające, że można się pomylić, na szybko wrzucić jakieś przemyślenia, wymienić się wrażeniami na gorąco. Dodatkowo wybierając, o których lekturach będę pisać na blogu, pomijałam często przeciętne, ale rozrywkowe czytadła, bo wydawało mi się, że nie ma sensu poświęcać aż tyle pracy na coś mniej w moich oczach znaczącego, o czym mam mniej do powiedzenia. Na stories na Instagramie mogę napisać o wszystkim, pokazać każdą lekturę, podzielić się cytatem, komentować fragmenty, używając zdjęć. To szalenie poręczne i bardzo cieszy, gdy można wspólnie śmieszkować z ludźmi z internetu podczas czytania. Albo że można promować czytelnictwo i wolniejszy tryb życia wiadomością puszczoną w eter, że ja sobie teraz leżę i czytam. Generalnie pozbycie się bloga trochę mnie odciążyło zarówno z mentalnego wyobrażenia, o czym i jak mam pisać, jak i z całego zaplecza technicznego polegającego na utrzymywaniu swojego bloga.

1.    Masz poczucie, że Twoja działalność w internecie zmieniała się ewolucyjnie czy rewolucyjnie?

Nie przyszłoby mi do głowy nazwać mojego „pisania o książkach byle czego” (odnosząc się do cytatu Gombrowicza w opisie mojej działalności na Facebooku) rewolucyjnym! Zdecydowanie była to powolna ewolucja polegająca na obserwowaniu trendów i dostosowywaniu popularnych rozwiązań do mojego własnego odczucia i wygody.
Z drugiej strony w źródłosowie „rewolucji” znajdują się łacińskie obroty, powtórzenia. A u mnie wszystko zaczęło się od potrzeby dzielenia się lekturami na prywatnym koncie na Facebooku, a jak widać, póki co skończyło powrotem do krótszych wpisów w mediach społecznościowych, więc w tym sensie można to określić rewolucyjnym :)

Cieszę się, że zupełnie nie zrezygnowałaś z prowadzenia książkowych social mediów, bo przez lata blogowania byłam świadkiem zakończenia działalności bardzo wielu blogów i wcale niewiele z tych osób z bloga przeniosło się do SM.

Bardzo mi miło – i nawzajem! Gratuluję i jestem pod wrażeniem, że Mirabelkowy blog wciąż działa, ramię w ramię z Instagramem! To prawda, że w książkowej blogosferze ludzie przychodzili i odchodzili, próbowali różnych formatów – Pyza z Pierogów Pruskich próbowała nawet sił w podcastowaniu! – ale też trzeba przyznać, że sporo osób zostało. I wciąż robi mniej więcej to samo, z takim samym czarem, z mniejszym lub większym zasięgiem. Ciepło się robi na sercu. Pozdrawiam Qbusia, tak zwanego Pożeracza książek, który dla odmiany nie polubił się z Insta, za to wspaniale mu idzie na blogu i Facebooku, a także Literackie skarby świata całego – Ania z kolei działa przy wsparciu patronów!

Innym ciekawym zagadnieniem jest to, jak niewiele osób - przynajmniej z mojej obserwacji - ogłasza, że przestaje pisać. Po prostu nagle zaczynam się zastanawiać, co słychać u znajomego blogera i okazuje się… że nie opublikował nic od maja zeszłego roku (to prawdziwa historia z początku lutego). Znam też kilka osób, u których następowało powolne zaprzestawanie publikowania - postów regularnie pojawiało się mniej, aż przestały wcale. Cały ten wstęp miał mnie doprowadzić do pytania, czy masz jakieś lubiane blogi, które zniknęły z blogosfery bez słowa?

Na pewno brakuje mi Pierogów Pruskich – nawet ostatnio chciałam wrócić do konkretnego wpisu o „Trędowatej”, gdy sama ją czytałam, a tutaj strona nie działa, a na Goodreads też niedziałający link. Wiadomo, twórczyni zajmuje się teraz innymi rzeczami i opublikowała chwaloną wszędzie książkę, ale jej wpisy stały się lost media! Halo, Pyzo, czy to się godzi? ;)
Tramwaj nr 4 zniknął wieki temu, Ekruda już nie publikuje od pięciu lat, Trans książkowy jeszcze dłużej (na koncie Insta czytamy: „tu był bookstagram, ale mi się odechciało” – bardzo życiowe!). Co jeszcze… Leon Zabookowiec/Popkulturowiec też zamilkł, Książki mojej siostry, Kroniki kota nakręcacza – szczerze mówiąc takich tymczasowych internetowych pamiętników o książkach było multum, ale na pewno tak samo jest teraz. Założę się, że powstaje dużo aspirujących kont w różnych mediach, które też znikają po paru miesiącach czy latach. Takie jest życie.

I może ogólniej - czy jest coś, czego brakuje Ci w obecnej blogosferze (czy też w bookmediach)? Ja na początku lutego ogarnęłam, że ostatni (i pierwszy, w którym wzięłam udział) Share Week był w 2020 roku.

Zdążyłam zapomnieć, że takie coś istniało!
Te dziesięć lat temu można było też na pierwszy rzut oka po tekście ocenić, czy dana osoba mi podejdzie, jeśli chodzi o blogowe znajomości. Teraz skupiam się na obrazkach w pierwszej kolejności, więc czasem wygrywa czyjeś dobre oko do zdjęć. Przez wykluczenie wyszukiwania po najnowszych ciężko też dotrzeć do nowych, obiecujących twórców na Instagramie. Poza tym na blogach były linki do najnowszych wpisów innych polecanych osób, łatwiej było stworzyć dobrze widoczną siatkę wsparcia i powiązań. Teraz mam wrażenie, że są to takie szybko znikające wyrywki.
Na pewno brakuje mi też spotkań na żywo – kiedyś były różne inicjatywy, żeby na przykład zebrać krakowskie osoby blogujące o książkach w jednym miejscu i pogadać. 

Śmierć tradycyjnego blogowania jest albo ogłaszana co i rusz, albo ludzie wprost twierdzą, że ono już nie żyje. A jednak mimo wszystko mam wrażenie, że pojawiają się nowe blogi, istniejące mają się nie najgorzej.  

Co chwilę ogłasza się śmierć książki i co? Wciąż się mamy całkiem nieźle, nawet coraz więcej młodzieży czyta przez Booktoka. Niech im wyjdzie na zdrowie. Jak pojawi się kolejna popularna platforma to ten światek bookfluencerski znów się przepoczwarzy i częściowo przeniesie. Nihil novi.

A jeśli ktoś dopiero zaczynający zapytałyby Cię o poradę na początek działalności w internecie, to podpowiedziałabyś mu założenie bloga, Instagrama czy TikToka? 

Musiałabym więcej wiedzieć o danej osobie. W czym się czuje dobrze: przed kamerą, z aparatem? Czy jest bardziej tradycyjna i pod prąd? I dla kogo chce tworzyć rzecz jasna, do kogo chce trafić: do starych wyjadaczy czy do tak zwanych zetek? Wszystko zależy od tego, na czym nam bardziej zależy i co bardziej do nas przemawia.

Jakie największe zmiany albo trendy zauważyłaś na przestrzeni całej swojej książkowpływowej działalności?

Książkopłynnej, a może nawet książkopylnej ;)
Wydaje mi się, że cały czas lawirujemy wokół tego tematu. Przesiadka z blogów i długich, przemyślanych wpisów i akcji na obrazki, plansze do wypełniania na telefonie, znikające relacje, wideoeseje, filmiki – to właśnie największa zmiana. Inne rzeczy – blaski i bolączki - wydaje mi się, że w pewien sposób zostały te same.

Dawno temu (w 2015 roku i jeśli dobrze sprawdziłam przez dwa kolejne lata) prowadziłaś na blogu dwa wyzwania czytelnicze „Czytam literaturę angielską”– dzięki Tobie sama przeczytałam wtedy 25 angielskich książek – oraz „I read in English” i zastanawiałam się, czy nie rozważałaś jakieś formy powrotu do nich na Instagramie lub Facebooku?

O kurczę, to faktycznie Cię zinfluencowałam porządnie! Bardzo mi miło, że, jak rozumiem, dobrze wspominasz te moje akcje. Szczerze mówiąc, nie mam już aż takiej energii jak przez pierwszą dekadę blogowania. Swego czasu robiłam też spotkania z cyklu Silent Reading w krakowskiej księgarni Bona, zapraszałam co miesiąc na wspólne czytanie po cichu przy relaksującej muzyce w podziemiach ulicy Kanoniczej. Nawet próbowałam wskrzesić te spotkania po pandemii w DOM EQ, ale nie poczułam dawnego wewnętrznego zapału i zainteresowania z zewnątrz.
Mam może boomerskie wyobrażenie, że kiedyś zorganizowanie wyzwania czytelniczego wydawało się łatwiejsze: przygotowywało się jeden obrazek, który potem hulał na innych blogach pod wpisami książek z danego wyzwania. Na koniec roku podsumowanie – i tyle. Teraz trzeba przygotować ładne plansze do udostępniania i je wypełniać na bieżąco, przypominać, kombinować. Jeszcze czegoś takiego nie robiłam. Przemyślę to sobie, dzięki za przypomnienie, ale czy mi starczy ochoty? 

Jak – i czy w ogóle – zmienił się Twój gust czytelniczy na przestrzeni lat?

Hmm, czy się zmienił? Zastanówmy się.
Na pewno zluzowałam z nowościami, egzemplarzami recenzenckimi, z wieczną pogonią za świeżymi okładkami, z próbami zorganizowania sobie płatnych współprac. Było to wyczerpujące, niepotrzebne, często frustrujące. Zmuszałam się do czytania czasem średnich książek, ale przynajmniej potem starałam się o nich szczerze napisać. Kiedyś dostałam lekką burę od innej blogerki, że jak mogę dostawać książkę za darmo od wydawnictwa, a potem o niej źle pisać. To bardzo szkodliwe nastawienie, psujące nasz wizerunek, trzeba z nim walczyć! Nie możemy służalczo wszystko chwalić, bo dostajemy egzemplarz recenzencki, trzeba mieć jakieś poczucie własnej wartości i odpowiedzialności za swoją opinię.
Z innej strony, kiedyś też starałam się częściej robić sobie ambitniejsze wyzwania, czytać więcej kanonu, literatury piękniej z wyższej półki czy popularnych, wymagających nowości, żeby było co popisowo rozkminiać – jak na przykład „Małe życie” Yanagihary (ugh!). Teraz pozwalam sobie dużo częściej na czytanie tego, na co akurat mi przyjdzie ochota, albo tak jak w tym miesiącu – w ogóle, bo zamiast tego gram. Wróciłam do czytania o wampirach, a czasami porzucam książki na rzecz dwudziestu tomów mangi.
Obecnie moim ulubionym typem komfortowej lektury na rozluźnienie to młodzieżowy romans LGBT+ z happy endem. Ale zostało mi to, że czytam szeroko, różnie, od fantasy i s-f, przez literaturę obyczajową, klasykę, aż po reportaż. Najmniej przepadam za thrillerami, horrorami i kryminałami – no, chyba że to kryminał komediowy, jak Chmielewska czy Kisiel.

Czy masz jakieś konkretne plany, jak będzie wyglądało to, co robisz/pokazujesz na Instagramie i Facebooku w najbliższej przyszłości?

Żadnych! Podążam za tym, na co mi przyjdzie ochota, ile mam w danym momencie energii. Czasem wrzucam po kilkadziesiąt relacji dziennie, a czasem milczę przez pół miesiąca. Prawilne wpisy pojawiają się rzadko, jak mnie najdzie fantazja.
Na pewno blog wydaje mi się już swego rodzaju cmentarzyskiem internetowym, mauzoleum swoich czasów, podobnie jak stare fora internetowe „made by Przemo”. W starszych wpisach poznikały obrazki, gify, nie mówiąc już o czasem nieznośnym, cringe’owym języku. Oczywiście zdarzały się też dobre teksty, świetne dyskusje, ale jestem już w innym miejscu.
Podobne odczucia miałam, przeglądając lekturniki z gimnazjum – ale one też mają swoją wartość, bo pokazują moją czytelniczą drogę! Pisanie o książkach to trochę taka wskazówka dla mnie z przyszłości na temat tego, co czytałam i jakie miałam odczucia po lekturze. Teraz staram się wrzucać choć parę słów o prawie wszystkich przeczytanych książkach na Goodreads, żeby mieć jakiś punkt zaczepienia na przyszłość.
Jeśli pojawi się jakaś interesująca platforma, chętnie się przeniosę, bo Instagram mnie coraz bardziej denerwuje, podobnie jak Facebook. Mam wrażenie, ze z tego wszystkiego najbardziej trwale traktuję właśnie Goodreads.

Bardzo dziękuję za odpowiedzi!

Zapraszam na blogaskowego Facebooka oraz moje Instagramy (bookart_klaudia) oraz redaktorskie_drobnostki!

Pozdrawiam, M